wtorek, 30 grudnia 2014

Plusy i minusy biegania na bieżni: test na dystansie 11 km i Mila

Cz. I '11 kilometrów'
Z uwagi na -12 C na zewnątrz postanowiłem oszczędzić swoje gardło przed nadchodzącym sylwestrem i wypocić ostatki świąt biegając pod dachem. Aparat mowy w końcu musi tego ostatniego w roku dnia działać na wysokich tonach :) Ostatni raz trening na bieżni robiłem wiosną tego roku. I tak dzisiaj dla przypomnienia chciałem skupić się na pozytywnych i negatywnych stronach biegania w trybie chomika w kołowrotku. W planie była równa dyszka. Połowę treningu przerwał mi jednak program pt. 'Mila' w TV. Może nie tyle przerwał co wciągnął i pochłonął moją uwagę bardziej niż patrzenie w swoje lustrzane odbicie. Skupiłem więc wzrok nad lustro wciągając się w dokument, którego bohaterem był Sebastian Mila - strzelec bramki w meczu Polska - Niemcy. Ale o tym później, w części drugiej.
Z niechęcią przyodziałem biegowe buty mając na uwadze żmudne klepanie nogami po kręcącej się na rolkach taśmie.. Jednak ta myśl przemknęła szybciej niż się pojawiła. Po świętach przybyło mi +1.5 kg na wadze i kilka cm w pasie. Trzeba było się z tym uporać.
Postanowiłem zrobić bieg ze stałą prędkością 10km/h i dystans 10 km + 10 krótkich przebieżek (całość ~ 11 km).
To co rzuciło się w oczy podczas treningu:
+ stałe utrzymywanie tempa, bez przystanków jak podczas treningu po mieście np. na światłach
+ możliwość ustawienia poziomu nachylenia bieżni i tym samym zrobienia podbiegów
+ możliwość korekcji swojej postawy w lustrze
+ dopasowanie prędkości
- mimo ustawienia kątów trudno odzwierciedlić rzeczywiste ukształtowanie i zmienność terenu
- wg.niektórych źródeł bieganie na bieżni jest kontuzjogenne, a wg. mojego doświadczenia też - w zeszłym roku na bieżni odnowiła mi się kontuzja (pytanie na ile to moja wina?)
- monotonia - brak bodźców zewnętrznych, wrażeń wzrokowych, elementu zaskoczenia (efekt chomik w kołowrotku)
- niektóre mniej profesjonalne bieżnie zacinają się pod ciężarem
biegacza o wyższej wadze (np. te znane ze sklepu Decathlon - nie widzę sensu ich sprzedaży ~2500zł (!) ew. do maszerowania są OK)

Ciekawostka: Istnieją bieżnie z systemem iFit. Plusem i minusem w przypadku bieżni z systemem iFit. Jest to system pozwalający wgrać trasę wybranej światowej metropolii np. Paryż i zgodnie z odwzorowaniem terenu, różnic wysokości i obrazu miasta wyświetlanego na ekranie bieżni zrealizować trening biegowy. Ciekawa zajawka dla gadżeciarzy. Trzeba tylko wykupić abonament $$$ i można rozkoszować się widokami obcych miast bez wychodzenia z domu.. Kuszące? Nie dla mnie :)
Jeśli chcesz zainwestować kilka tys. złotych w bieżnię, którą ulokujesz w czterech ścianach to lepiej zastanów się nad przeznaczeniem tej kwoty na sprzęt do biegania, ułożenie diety, czy konsultację z trenerem.
Nic nie zastąpi biegania w terenie i czucia nóg, którego można tym sposobem doświadczyć.
Poza tym dobra bieżnia to koszt kilku tysięcy złotych. A z motywacją po zakupie bywa różnie...




Cz. II 'Mila'
Po kilku minutach szurania w oko wpadł mi materiał w Tv przedstawiający ścieżkę kariery Sebastiana Mili. Zapytacie... Ale co ma Piłkarz do biegacza. A no ma i to sporo.
W głowie każdego z nas siedzą przekonania, myśli i doświadczenia. To jakie mamy sprawia że robimy to co robimy i mamy efekty takie jakie mamy.
Historia Sebastiana Mili - strzelca historycznej bramki w meczu Polska - Niemcy to doskonały przykład dążenia do spełnienia marzeń.
Sebastian miał problemy z nauką jezyków, czy to grając w Norwegii (Valerenga Oslo) czy w Austrii Wiedeń. Jego marzeniem było jednak zdobycie bramek w najważniejszych meczach, czy klubowych czy Polski. I tak jego trafienia można było podziwiać najpierw w 1/32 finału w Meczu Groclinu i Manchesteru City ponad dziesięć lat temu - następnie rozwijał karierę za granicą by powrócić do Śląska Wrocław. Śląsk pomimo kryzysów na czele z kapitanem Milą sięga po tytuł mistrza polski. Mila wraca do reprezentacji, zdobywa gola, który zapisuje go w kartach historii polskiego futbolu.
Jego wizerunek jest całkowitym zaprzeczeniem legendy kopacza-dorabiacza. Pokazuje pasję i charakter. Cechy któymi się wyróżnia i którymi powinien odznaczać się każdy sportowiec to: determinacja, wiara (mimo braków językowych sięgał po trofea i odnosił sukcesy za granicą), upór w dążeniu do celu. Przede wszystkim jednak BRAŁ ZA WSZYSTKO ODPOWIEDZIALNOŚĆ W SWOIM ŻYCIU I MARZYŁ o rzeczach Wielkich. To zaprowadziło go do tak pięknych chwil. Dlatego z końcem roku życzę wszystkim aby wizerunek sportowca z innej dyscypliny był przykładem też dla biegaczy. Bo sukces wykuwa się charakterem niezależnie od dziedziny :)
Piona

czwartek, 11 grudnia 2014

Mikołajki, Mikołajkowy, Mikołaje - czyli relacja z II Półmaraton Mikołajkowy

  Z okazji Święta Czerwonego Czyściciela Kominów 7 grudnia w Mikołajkach zorganizowano II Półmaraton Mikołajkowy z równoległym biegiem na dystansie 10 km. Zeszłoroczne wspomnienia z Połówki Mikołajów w Toruniu sprawiły, że i tym razem zechciałem uczcić to święto imprezą biegową. Długo nie zwlekając poszedłem tym tropem i zapisałem się na 'dyszkę'. Szybko zorientowałem i zorganizowałem się co do transportu po klubowych kolegach. I tak tego dnia o godz. 6:30 umówieni mieliśmy zebrać się i wyruszyć z B-stoku.


  Nastawiłem dwa budziki, po wątpliwej przygodzie z pobudką na Bieg Niepodległości w Warszawie. Żaden z nich jednak nie podołał i nie wyrwał mnie z błogiego, głębokiego snu. O godz. w pół do siódmej strzałka od Rafała abym wychodził z domu. Po sekundzie oddzwaniam:
- To co robimy? Właśnie wyrwałem się ze snu.
- No to ubieraj się, ogarniaj i jedziemy.
  Słysząc ton nie znoszący sprzeciwu jestem na baczności organizacyjnej i tak w 15 minut ogarnąłem się w pakiecie z zestawem śniadaniowym i już zmierzaliśmy po resztę chłopaków. Jechał z nami Dawid, Janek, Jarek. Każdy z nas w innej grupie wiekowej ale jak się okazało w trasie to nie miało żadnego znaczenia, bowiem bieganie łamie wszelkie różnice pokoleniowo - poglądowe i szybko złapaliśmy wspólny język.
  Ostatnie dni przeplatane mrozem i śnieżycami zwiastowały urok tej imprezy. Jednak ten poranek był dość ciepły i wilgotny. Wilgotność powietrza nie sprzyja moim zdaniem bieganiu, gdyż pozornie przyjemne uczucie chłodu szybko zamienia się w duszność.
   Trasa, praktycznie pusta zleciała szybko i na miejscu zameldowaliśmy się już półtorej godziny przed biegiem. Szatnie wraz z biurem zawodów umiejscowione był w sporym kompleksie szkolno-halowym, sam widok stołówki przed biegiem zachęcał do sprężenia się na starcie, żeby zmieścić wszystkie specjały przygotowane wszystkim, którzy ukończyli bieg.


  Start planowany na godz. 10:50, opóźniał się. W końcu 11:05 tłum amatorów najprostszej formy ruchu skoncentrował się za białą linią rozpoczynającą bieg. Spiker nawijał coś o tym jak ten dzień jest uroczysty itd. Wtedy ja skomentowałem ten fakt krótko i dosadnie 'Dajesz spiker, bo 15 minut opóźnienia mamy!' Chyba to usłyszał, bo po chwili odebrać można było tradycyjne 10, 9, 8...
  Ruszamy. Początek to gwar dopingu, szał, och i ach. Zewsząd widać kolorowe stroje z przewagą białych startowych koszulek. W oczy rzuca się też grupa Spartanie dzieciom - organizacja wspierająca hospicja, domy dziecka - obecni byli też na Połówce w Toruniu.


  Pierwszy kilometr to pętelka z dwoma stromymi jak schody do latarni morskiej podbiegami, na szczęście krótkie. Pilnuję, aby nie szaleć za mocno, ten bieg miał być formą treningu - nie za mocny, nie za luźny. W międzyczasie bawię się swoim Garminem 620, zaciekawiony, jak będzie sprawdzał się pomiar kroków na minutę, czas kontaktu z podłożem, odchylenia pionowego. Po dwóch kilometrach czeka nas długa polna prosta z lekkim podbiegiem. Obrazek jaki malował się na drodze pod moimi nogami to raczej mini przeorane pole, które przed chwilą targał kombajn po całej szerokości. Widać jak powoli wymiękają startowi 'rajdowcy'. I kolejni amatorzy szarpania i zostawania w tyle. Podłapuję grupkę, której się trzymam do czwartego kilometra. Przed półmetkiem wachlarz kolorowych kocich łbów - które uważam za najgoszą możliwą opcję dla kolan biegacza. Co przezorniejsi podłapali pobocze by oszczędzić nogi. Wbiegamy na mostek dzielący Mikołajkowe jeziora. I tu się sprawdza moja teoria - po lodzie lepiej biegać niż chodzić - jestem pewien, ze spacerem łatwiej byłoby tu zaliczyć glebę. Półmetek tuż, tuż.


  Połowa dystansu to ciekawie zaaranżowana nawrotka - trzeba było obiec na bogato ubraną choinkę. Swoją drogą, mogłem się zatrzymać, żeby poszukać cukierków na doładowanie energii :) Nie robiłem jednak 'połówki'. Druga część to już stopniowe zwiększanie tempa. Rajdowcy znowu odpuszczają. Mijam też półmaratończyków rezerwujących moc na drugą część dystansu. Jak wspomniałem wcześniej trasa obu biegów była połączona. gdzieś na wysokości 7.5 km mija mnie z naprzeciwka Michał Smalec - przyszły zwycięzca półmaratonu. Byłem pod wrażeniem siły jaką wkładał w krok biegowy, na piaszczystej drodze brzmiało to jak galop. Od ósmego kilometra odrywam się od grupki i zaczynam żwawiej podążać w kierunku mety. Na wysokości biura zawodów pozostaje mi kilometr. Tempo końcowe - 4:07 min/km. Wyprzedzam kilku zawodników, robię nawrót spokojnie kontrolując aby nikt mnie nie wyprzedził. Pozostała ostatnia prosta
  'Zawodnik nr 62 otwiera kolejny 'peleton' biegaczy...' Koniec! :)
Na mecie melduję się z czasem 44 min i 48 sekund. Daje mi to 54 miejsce z 233 startujących. Medal, który otrzymałem nosi hasło "II półmaraton Mikołajowy". Stwierdziłem w myślach - fajnie jest przebiec 21.1 km w niecałe 45 minut... ;)


  Szybko wziąłem prysznic i zebraliśmy się w stołówce. Tam do oporu można było jeść kartacze, zupę, domowe wypieki, kawę, herbatę, czekoladę, owoce. Niczego nie brakowało :) Można było zauważyć znajome twarze z poprzednich biegów mazurskich jak Półmaraton Ełcki czy II Bieg Ułanów. Dekoracja zwycięzców odbyła się na hali obok - tu poznałem Tadeusza Dziekońskiego - człowiek-legenda, który ukończył 303 maratony, atestator tras PZLA tj. tras ulicznych na których robimy swoje życiówki, mierzone są z jego udziałem :) Biegał wszystkie edycje Maratonu w Dębnie od 1966 roku (najstarszy Maraton w Polsce). Zwracał uwagę swoim profesjonalnym spokojem i obyciem - w ręku trzymał kartkę na której notował statystyki zwycięzców w poszczególnych kategoriach wiekowych i generalnych (jest również statystykiem PZLA). Działa w kręgach Jagiellonii Białystok - ucieszył mnie fakt, że zna imię i nazwisko Andrzej Kołosowski - mojego taty grającego na pozycji napastnika w latach 80 w Jagielloni, wchodząc z nią do ekstraklasy.

Dekoracja zwycięzców, po prawej Pędziwiatry, u góry w okularach - Tadeusz Dziekoński.
  Tym miłym akcentem ostatnie zawody biegowe w tym roku dobiegły końca. Trasa powrotna to ładowanie chmielowych napojów dla lepszej regeneracji. Endorfiny i energia, która towarzyszyła powrotnej degustacji mogłaby obdzielić wszystkie auta trasy Mikołajki - Ełk :)
Pozdrawiam!

niedziela, 16 listopada 2014

Flaga płynąca ulicami stolicy - relacja z XXVI Bieg Niepodległości w Warszawie

  5:00 pobudka. Nie wstaję, nie jadę, nie chce mi się. 5:10 uaktywnia się funkcja drzemki i pobudka na bis. Wstaję! Albo może jeszcze poleżę... 5:20 alarm dzwoni znów, nie chcę z nim rozmawiać.. Wstaję. I jadę. 6:30 wsiadam w busa ubrany w termoaktywny uniform biegacza. A spojrzenie pasażerów na pełnym pokładzie wymownie wskazywało na odmienność mojego ubioru.
  Wyjazd nieco się opóźnia z uwagi na legitymowanie przez policję kilku osób jadących na marsz niepodległości. Spotykam kolegę Maćka - trenera personalnego i tak trasa szybko i przyjemnie mija w rozmowie gdzie poruszamy wszystkie ważne tematy w obliczu świata i Polski. Konwersację przerywały ustawione co 40 km patrole niebieskich misiów. W dodatku trasa była pusta jakby znajdowała się gdzieś na pustkowiach przecinanych bieżnikami Hard Trucków. Co sprawiało, że momentami czułem się jakbym jechał w samo serce miasta okupowanego przez zewnętrzne siły zbrojne.


  Gdy moja stopa stanęła na placu przy Pałacu Kultury, a oko rozbiegło się po flagach powiewających na okolicznych budynkach otulonych pochmurną atmosferą dnia miałem wrażenie jakbym przeniósł się do innego świata. Skierowałem się w stronę Al. Jana Pawła. Jednak miałem do pokonania 5 km, więc postanowiłem część trasy pokonać tramwajem. Dokładnie to 2 przystanki... i pozostałe cztery kilosy to było biegowe ubijanie asfaltu w drodze do Biura Zawodów. Które dla mojego numeru startowego (numery od 8 do 15 tys.) mieściło się w galerii Arkadia. Po drodze dosłownie wszedłem w zalew złożony z setek biegaczy. Chwilę stoimy na światłach, ale ktoś urwał się z tego stopu i w tym momencie mundurowi kierujący ruchem mogli schować swoje kompetencje do kieszeni, sygnalizację świetlną uznać za kwiatek do kożucha, a pasy na jezdni płatkami kwiatka. Zmysł biegacza był ponad tym wszystkim. Umysły nastawione jednokierunkowo, którym przyświeca jeden cel - Biuro Zawodów - START.


  W galerii poszukuję miejsca depozytów. Przepytałem kilkanaście osób. Nikt nie wie co dzieje się. Najpierw skierowali mnie na parking, a były 3 poziomy, znalazłem się na najniższym i tam, pytając o kierunek złożenia swojego ekwipunku spotkałem się z reakcjami jak te na wjazd rosyjskich ciężarówek z pomocą humanitarną na terytorium Doniecka.
 W końcu trafiam tam gdzie trzeba. I pozostało się tylko rozgrzać, przygotować mięśnie na 45 minut wysiłku - taki trener zalecał mi ze względu na odnowioną kontuzję. Miałem się nie ścigać nie żyłować, nie sapać jak transsyberyjski parowiec po górkę na Uralu. Biec dla frajdy i zabawy. Po rozgrzewce wtapiam się w tłum tych, których celem jest podniesienie tętna równo o godzinie 11:11. Szukam swojej strefy startowej. Ten bieg jest pierwszym w Polsce, gdzie zakładane czasy są określone i pogrupowane, tak by nie wprowadzać chaosu i hamowania jednych przez drugich.


  Docelowo miałem się znaleźć w grupie poniżej 40 minut. Nawrót kontuzji pokrzyżował jednak plany, wypatruję więc zająca z balonikiem pow. 40 min i II strefy. Tu spotkałem Elizę z Białostockiej Sekty Biegaczy, zadeklarowała atak na 43 minuty. Uzgodniliśmy - biegniemy razem. Każda strefa czasowa i biegacze w niej umieszczeni czekali na wywołanie do podejścia do startu, każda grupa z osobnej alejki - przy skrzyżowaniu ulic Stawki i alei Jana Pawła II, podchodząc w strefę startu marszem. Był to ciekawy i dość nietypowy widok, coś w stylu pokojowo nastawionych demonstrantów zdrowego stylu życia:)


  Wywołani do startu maszerujemy, co spotkało się z dużym entuzjazmem ze strony spikera 'kilkaset biegaczy ze strefy na 40 minut, idą równo jak dobrze wyszkoleni żołnierze, krok za krokiem'.


  Jestem już z Elizą przed linią startową, zataranowaną przez drużynę futbolistów, tak aby żadnemu biegaczowi nie przyszło do głowy zrobić falstartu. Jedną stronę tworzą biegacze w bieli, drugą - w czerwieni, co sprytnie podpowiada ułożenie Polskiej flagi.

Marszałek Piłsudski też tam był!
  Ruszamy! Dycha przed nami, a wokół nas setki dopingujących i zagrzewających do walki. Niebo spowite chmurami zeszło jakby na drugi plan, na równi zastąpione promieniami stłumionego słońca. Mimo mojego sporego wzrostu, nie widzę przed sobą za wiele, horyzont głównie był zarezerwowany dla odcieni bieli i czerwieni poruszających się równomiernym tempem, przełamanych drapaczami chmur. Nagle robię unik, Pan w podeszłym wieku znalazł się prawie pod ostrzem moich nóg - z tego co zorientowałem się później był to najstarszy uczestnik - 87 latek startujący ze strefy poniżej 40 minut.


  Za nami już 3 kilometry biegu, wtedy słyszę dźwięk wózka. Obok mnie pojawił się gość biegnący z wózkiem dziecięcym - przybiłem mu pionę i wtedy przywitał nas spory podbieg na wiadukt. Tutaj z obu stron widać wyższe budynki, siedziby firm, 100 % klimat aglomeracji. Przywykłem do nieco innych widoków, startując w mniejszych biegach, czy na Mazurach. Miało to jednak swój urok, było inne i dzięki temu mogłem spojrzeć na ten bieg z innej strony - wielka impreza (najliczniejsza w Polsce) jakiej do tej pory nie doświadczyłem.

Pod górkę na pazurkach.
  Po minięciu wiaduktu zbiegamy, jegomość z wózkiem pędzi z pędem wózka, natchniony podbiegiem na którym prawie zostawił swe płuca. Ja teraz odczuwam brak podbiegów i 2 tygodniowy post biegowy. Wtedy nagle pojawia się po drugiej stronie alei lider wyścigu. Zawodnik KS Podlasie Białystok, prowadzony autem z tablicą czasową. Uwagę przykuwa też ilość obiektywów wymierzonych w biegaczy i nastroszonych niczym lufy armatnie.


  Chwilę zanim podążają coraz większe grupki. Podziałało to na mnie jak zimny prysznic i chcąc nie chcąc - podkręciłem swoje tempo. Początkowo mój zegarek wariował - nie mogłem złapać dokładnego dystansu i tempa (wskazywało 1:30 min/km). Kilku biegaczy miało podobnie, być może za duża ilość nadajników i konkurencyjność firm skłóciła pomiary :)
  Jestem na półmetku, nawrotka, nie czuję zmęczenia. Na zegarku mam 21 min i 10 s. Biegnie mi się dość dziwnie, bez zacięcia i skupienia znanego z Białystok Biega. Znany mi proces wyprzedzania uaktywnia się, kolejni zawodnicy zostają za moimi plecami. Po półmetku zwykle czuję się zrelaksowany i łapię drugi oddech tak jest też teraz, druga piątka i... jesteśmy na końcu tęczy :)


 Na chwilę zdejmuję słuchawki z muzyką, słyszę zewsząd GO GO GO! Jedziesz! Dajesz! Nie przestajesz! Donośny doping z każdej strony niczym nagłośnienie w kinie domowym.
   Doganiam Elizę, kontynuując łańcuszek dopingowania, motywuję ją do większej walki. Wbiegając powrotnie na wiadukt mijamy trenera Pawła od tego momentu podkręcając tempo z każdym krokiem. Czuję że mam sporo rezerwy, ale staram się walczyć i nie iść do przodu. Paradoksalnie kosztuje mnie to sporo sił. Osiem kilometrów za nami. A nad nami helikopter transmisyjny, śledzący biało-czerwoną falę biegaczy. Ciśnienie na ciśniecie daje o sobie znać i walczę nie z tym, żeby szybciej biec, a żeby biec dalej równo. Odwracam od tego uwagę dopingując dalej Elizę... I ostatni kilometr mówię do niej: Ciśniesz, ciśniesz! To tylko ostatnie 4 minuty!

W przerwie na reklamę relacji przedstawiam ręcznego rowerzystę :P
   Pozostał finisz... na który wkraczam ze stoickim spokojem. Nie robi to na mnie wrażenia... Cieszę się że Eliza łapie niezły czas pierwszy raz na atestowanej trasie i mam z tego radość większą niż ze swojego biegu :P Gdy jednak po chwili ludowo wystrojona wolontariuszka wręcza mi medal czuję dumę i zachwycenie jego projektem - jest to jeden z najładniejszych egzemplarzy w moim zbiorze.
 Szybko pędzę do depozytów aby uniknąć tłoku i wrócić na busa powrotnego...
Odbieram sms z wynikiem: Czas: 42:27 min. Miejsce Open: 916/12295 M-25-153 - nie tak źle jak na akcent treningowy :)

Medal w kształcie mapy Polski po odzyskaniu Niepodległości.
 Wracam biegiem jedząc banany i popijając napój izotoniczny, 5 km roztruchtania w drodze powrotnej zamkniętymi ulicami pod Pałac Kultury, aby wyrobić się na busa powrotnego. W międzyczasie wyciągam telefon nagrywając widok reszty biegnących do mety... zagęszczenie przypominało trochę widok pszczół lecących do ula po miód, ja już swoją garstkę miodu odebrałem :) Niestety ultra jakość HD spowodowana poruszeniem ręki nie pozwala na opublikowanie filmu.
 
Pamiątkowy screenshot pod Pałacem Kultury
  Tak oto spontaniczna wyprawa dobiegła końca dając mi solidny zastrzyk endorfin, wspomnień i radości z przełamania wkradającego się rozleniwienia i strefy komfortu, która podpowiadała mi abym odpuścił sobie wyjazd. Bo będzie tłocznie, bo będą korki, bo to i tamto. Gdy było już po wszystkim, nie czułem tego, że miałem nieprzespaną noc, nie czułem zmęczenia, atmosfera zawodów i satysfakcja wyrównała ten bilans z nawiązką :)

I krótko podsumowując:
+ pakiet startowy na bogato - koszulka, puzzle, projekt medalu
+ organizacja - mimo ogromu ludzi na medal
+ pomysł z formacją flagi
+ wyjątkowy klimat
- trasa - mogła być bardziej urozmaicona

sobota, 1 listopada 2014

Powrót do przeszłości - czyli jak to się zaczęło?

   'Na początku był chaos...'. Przedstawiam streszczone podsumowanie tego co za mną by patrzeć dalej co jeszcze czeka. I być może zmotywuję tych którzy poświęcą kilka bezpowrotnych chwil cennego czasu. Zapraszam na pokład i przedstawię wykład o tym jak z siłacza stałem się joggerem, a z joggera biegaczem i jak teraz na to patrzę.
   Był to październik 2012 r. miałem za sobą przeszło 8 lat trenowania na siłowni. Wylewania potów, robienia masy, siły, rzeźby, planów i innych eksperymentów z masą mięśniową (bez zbędnych dopalaczy żeby nie było). Zacząłem czuć głód za czymś czego do tej pory nie spróbowałem, za sportem którego nie miałem okazji doświadczyć. I tak pewnego dnia odpaliłem TV, a w niej transmisja z igrzysk 2012 w Londynie. Maratończycy z lekkością przemierzający ulice jednej z większych europejskich stolic. Twierdziłem wtedy że bieganie nie ma w sobie nic ciekawego, po za tym, że można wiele zwiedzić, doświadczyć i to o własnych nogach. I ten głos w głowie jakoś mnie zaintrygował... ale. Strefa komfortu była silna, a w myślach umocnione przekonanie 'w bieganiu nie byłem jakos nigdy super, ani mnie nie ciągnęło, ani nie byłem super szybki' radziłem sobie po prostu dość przyzwoicie. Ograniczała mnie myśl, że trzeba być szczupłym, że można uszkodzić kolana, że to nudne, że to po prostu męczące. A ja za wysiłek lubię mieć szybko widoczny efekt. Stopniowo zacząłem coraz częściej wychodzić na spacery. Brakowało mi dotlenienia, prowadziłem dość siedzący tryb życia. Zauważyłem już wtedy pierwsze oznaki lepszego samopoczucia i większej płynności jeśli chodzi o myśli, kreatywność. Jednak wymówek nadal miałem więcej niż plusów. Tzw. strefa komfortu o której często się mówi, trzymała mnie niczym łańcuch małego słonia, który dorósł i nie chce ruszyć się dalej. Jednocześnie zdałem sobie sprawę, że kiedyś, zapisując się na siłownię, byłem szczupakiem, szczuplutkim nie wierzącym w siebie. Szybko jednak zobaczyłem efekty. Tak już mam że to co robię, chce na maksa przyspieszyć. Pomyślałem więc, że jeśli wezmę się za siebie i zacznę biegać i będę wytrwały efekty przyjdą z czasem.
   I tak 25.10.2012 zamówiłem pierwsze buty do biegania, gdy wyjąłem je z kartonu i wrzuciłem na stopy czułem się jak uskrzydlony kangur, który może przemierzać tereny o których nie śnili  prehistoryczni aborygeni. Ważyłem wtedy ponad 100 kg. Pokicałem więc na siłkę i zrobiłem swoje pierwsze biegowe cardio na bieżni. Kilka minut marszu okupione sapaniem jak radziecka lokomotywa która ledwo trzyma się na torach, wymagały później porządnego serwisowania w taborze kolejowym o nazwie wanna wypełniona po brzegi kojącą letnią wodą. Gdy zakwasy ustąpiły i zniechęcenie odeszło na bok, szurałem już znowu na bieżni. Ratunkiem był teleodbiornik, który pozwalał przetrwać dłuuugie chwile truchtania. Bardziej wyglądało to na filtrację płuc. Dałem sobie za cel przebiegnięcie 10 km.i tak z tygodnia na tydzień zamiast więcej iść biegłem, zamiast maszerować, truchtałem. Przyszedł moment gdy pierwsze 7 km zamknąłem w czasie 45 minut. Prawie wtedy zemdlałem, a reszta dnia po treningu skończyły się na dogorywaniu i pójściu do łóżka i spaniu. Tak minęły moje pierwsze 2 miesiące. Później zaczęło iść lżej. Pierwsze ciężkie chwile i walka z oddechem, niecierpliwością, złością, żeby 'tylko ten trening już się skończył'. 'Zrobię te dziesięć kilosów i dam spokój z bieganiem'.
   Stało się tak, że trenowanie do przebiegnięcia pełnych 10 km w lutym 2013 roku przeniosłem z bieżni na betonową ulicę. W pełnym termoaktywnym rynsztunku, zakapturzony jak tybetański mnich pierwszy raz wybrałem się pobiegać. Śnieżny dywan, 3 kreski na plusie i moje biegówki. 'Jak tu dograć tempo gdy się biegnie po ulicy, to jest jakoś inaczej?'. Mimo całej tej prostoty jak na to teraz patrzę, wtedy czułem że to jest wielki dzień. Ubrać się i idealnie dograć wszystkie elementy biegowego stroju - musiałem mieć pewność, że wychodzę na zewnątrz mając przygotowanie, maksymalnie dbając o komfort zasapania się. Ku mojemu zaskoczeniu bieganie po śniegu było dość przyjemne dla nóg nie czułem tak wielkiego zmęczenia. Zrobiłem wtedy 8 km. Później przyszła upragniona dycha...
   Nim się spostrzegłem zrobiłem kilka 'dyszek'. Zacząłem łykać kolejne plany treningowe z 60 na 55 minut z 55 na 50 minut. I jak zwykle gdy za coś się zabieram, chcę widzieć szybki efekt, wkładając w to intensywny wysiłek. Wiosna pojawiła się perspektywa przebiegnięcia pierwszego Półmaratonu białostockiego. Wtedy byłem w stanie zrobić maks 13-14 km. Nie wyobrażałem sobie większego dystansu. Było to za moim horyzontem myślowym, czymś gdzie dojść mogą naprawdę nieliczni biegacze. STOP. 14 km dam radę, a jeszcze pół roku wcześniej myślałem, że bieganie nie jest dla mnie, że w ogóle się do tego nie nadaję. Nie byłem naiwny, każdy z nas ma ten głos w głowie, który blokuje przed podjęciem kroku, który może zmienić życie, nauczyć czegoś nowego sprawiając, że przekraczamy granice. I tak... zbliżał się czas Białystok Biega 2013. Już dawałem radę robić plan na 45 minut. Nie chciałem wychodzić z poczuciem tych samych rezultatów każdego tygodnia, tylko zaczęło się to przekuwać na robienie czasów, wyników. Efekty na siłce zeszły na bok. Pierwszy raz zacząłem czuć radość z biegania. Wzrosła świadomość moich możliwości, wiara w siebie. Treningi po których czułem się jak wytarta ścierka od piekarnika dawały mi powera. Wiedziałem, że stać mnie na więcej i więcej... Białystok Biega 2013 zrobiłem w 42 minuty i 15 sekund. Jeszcze rok wcześniej przebiegnięcie 3 km wydawało się dla mnie równoznaczne z przeszczepem płuc i przepustką na oddział Szpitala Klinicznego ze świeżą dostawą kroplówek. Poczułem adrenalinę, dreszczyk emocji, przed startem, w trakcie biegu emocje których nie doświadczyłem nigdy wcześniej. A na mecie... dumę i potęgę endorfin rozsadzających mnie od środka. gdy następnego dnia rano leczyłem zakwasy pojawił się kolejny cel na horyzoncie - przebiegnę Maraton. I tak odpaliłem mapę Polski. Dawno nigdzie nie podróżowałem więc myśl oczywista 'wybrałbym się gdzieś'. Padło na Toruń, od którego z kolei zaczęła się przygoda z pisaniem bloga. Relacja tu: W 31 dni od 10 km Białystok Biega do Maratonu Toruńskiego
  I tak później przyszła pora na Półmaraton Mikołajów w Toruniu, poprzedzony Biegiem Niepodległości w Białymstoku, I Krakowski Bieg Świetlików... a następnie:

I Bieg Konstytucji Supraśl 9.5 km,
II Białystok Półmaraton, 
Olecka Trzynastka,
II Bieg Konopielki 10 km,
II Krakowski Bieg Świetlików 'na bis' 10 km,
Bieg o Perłę Jeziora Narie 33 km,
Półmaraton Ełcki,
Białystok Biega 2014 10 km,
II Bieg Ułanów k. Ostrołęki.

+ 5 odcinków w których to obiegałem tereny nad Mazurskimi Jeziorami:
Jezioro Dreństwo
Jezioro Olecko
Jezioro Narie
Jezioro Białe
Jezioro Studzieniczne


   Moja przygoda trwa dalej, medale na półce dają radość i satysfakcję z tego, że robię to 'coś' dla siebie. Bieganie którego kiedyś nie lubiłem, stało się moją pasją, częścią życia, której brak jest dla mnie ciężki zniesienia o czym pisałem w temacie ITBS - najczęstsza kontuzja wśród biegaczy. Uzależnienia bywają mniej lub bardziej zdrowe, zamiast wpadać w wir korzystania z używek, wpadłem w wir naturalnego wyzwalania endorfin. Tym bardziej cennego, że sam mogę dozować dawkę. A na końcu mieć satysfakcję. Czy z przełamania samego siebie na treningu, czy ukończenia kolejnych zawodów, a przy okazji poznania nowych ciekawych miejsc i zawarcia znajomości. Teraz wracam na siłownie, za którą się stęskniłem. Pisałem o tym też, co lepsze Zdrowy byk czy chudy kogut. Ja mam tak, że lubię i jedno i drugie i chyba tak zostanie, że będę starał się to łączyć, tak żeby rybki dobrze czuły się w akwarium. Niezależnie od tego co pomyślą o bieganiu jedni czy o siłowni drudzy :) Wniosek mam taki, że każda pasja jest dobra, jeśli jest Twoja. Ocenianie jej pod kątem frajdy, czy zasadności osobom z zewnątrz przychodzi najłatwiej kiedy sami tego nie doświadczyli (z czym nie raz się spotkałem). Nauczyłem się też, że to co wczoraj wydawało się abstrakcją, dzisiaj może być faktem (aktualna życiówka 38:20 min na 10 km). Kwestia wiary, dyscypliny i wytrwałości.
   Wyprzedzając pytania o sens startowania w zawodach, kiedy ich nie wygrywam. Nie trzeba być najlepszym, żeby czuć się najlepiej w byciu z tym co się lubi czerpiąc jak najwięcej. Bieganie mimo całej swej prostoty ma mnóstwo uroków. Jednym z najważniejszych jest możliwość wzmocnienia w sobie tej wewnętrznej siły, której trzeba najbardziej gdy zdarzy się iść pod górkę ;) Pozostałe będę odkrywał dalej. Pozdrowienia, do usłyszenia.

środa, 8 października 2014

'Przybyli ułani pod okienko...' II Bieg Ułanów 10 km

  Z historia zawsze miałem pod górkę. Najważniejsze daty pamiętałem, te mniej ważne zapominałem, ciekawostki kodowałem. Historia była, a jej znajomość wpływu na teraźniejszość zbytniego nie ma. Po co więc zapamiętywać co było wstecz. Jeden powie to składnik tradycji, inny: kultura i jej znajomość to podstawa. Skupiając się na tym co tu i teraz, moim zdaniem warto jednak czasem zagłębić się jak to było kiedyś aby mieć orientacje w czasoprzestrzeni i osi czasu na której aktualnie jesteśmy. Taką okazją był Bieg Ułanów i Marynarzy poległych w 1920 r. Tereny w okolicach Ostrołęki, były obszarami, gdzie miały miejsce starcia w których to brały udział wspomniane jednostki, które walczyły za nasz kraj. Bieg Ułanów i jego II edycję zorganizowano w celu upamiętnienia tamtego okresu.
  Bieg kameralny - startowało 118 osób. Co wobec Biegnij Warszawo w tym terminie jest liczbą prawie 100 krotnie mniejszą. Ta impreza miała jednak swój urok, a co się na to składało opowiem w dalszej części. Dystans: 10 km, atest PZLA, cel - walka o życiówkę!


  Życiówki, życiówkami, chce się je ciągle bić i stawiać kolejne cele. Celem na ten dzień tj 5.10.2014 było złamanie 39 minut. Białystok Biega 2014 to był bieg z kryzysem w trakcie, który musiałem zwalczyć. Tego dnia cel był jeden, a obaw żadnych, po prostu przyjechałem tu po swoje. Gdzieś w myślach krążyła chęć zawalczenia o 3 miejsce w kat wiekowej. Co porównując wyniki z zeszłego roku pozwalało mieć niebezpodstawne nadzieje.


   Biuro zawodów ulokowane w Zielonym Zakątku - przypominało nieco te z Półmaratonu Ełckiego - otoczone zielenią, stawami, rozległymi łąkami. Panował tu ciekawy klimat i chciało się oddychać tym miejscem pełną piersią. Wszystko jednak co dookoła szybko schodziło na bok, po odprawie w Biurze Zawodów, trzeba było zająć się rozgrzewką. Byłem skupiony, ale mocno bojowego nastawienia jakby brakowało. Ze spokojem truchtałem, polną ścieżką mijając innych rozgrzewkowiczów. Jest w tym coś magicznego bo takie momenty same uwalniają motywacyjne pokłady i nogi budzą się do żwawszego rytmu. Start ulokowany na wylocie miejscowości Susk Stary, znajdował się ok 200 m. od Biura Zawodów. Gdy już wszyscy byli skoncentrowani jak owoce w najwyższej klasy konfiturach spiker ogłosił że start będzie miał 15 minutowy poślizg. I tak do godziny 11 można było dodać kwadrans na dodatkową porcję truchtu.
   Wszyscy zbierają się już przy linii startowej, trwa odliczanie minut, sekund. Jak zwykle fale mózgowe wchodzą tu na inny poziom, jak czarny i biały - biegacz i rytm, tempo i meta. Liczą się tylko te wartości. START!


   Tłoku nie ma najmniejszego, bowiem wszyscy staropolską tradycją gonią jak szpaki po czereśnie, chcąc zdobyć jak najwięcej luzu wokół siebie. Czołówka szybko odskakuje do przodu. Przez chwilę rozmawiam z żoną biegającego nauczyciela (para z Wydmin - miejscowości słynącej z wielu dobrych biegaczy), która pyta mnie czy nie powinienem biec na 40 minut? - Tak, ale czy Ci obok nas nie powinni biec na 36? Szybkość początkowa była zawrotna. Chwilę później Ci na przedzie, jakby mieli odcięte zasilanie od płuc, gdyż zacząłem ich mijać z regularnością slalomowych tyczek.


   Początek miałem ciężki, wydawało mi się że rozgrzewka była aż zanadto dokładna, forma też zapowiadała że będzie dobrze. Czułem jednak, że czegoś tu brakuje, a nogi zdają się być ciężkie jak z ołowiu. Po pierwszych 2 kilometrach międzyczasy wskazywały lekko poniżej czterech minut. Trasa, 100 % asfaltu, początkowo prowadziła lekko pod górkę, na otwartym terenie. Na szczęście tego dnia nie było wiatru, więc można było swobodnie trzymać tempo bez walki z żywiołem. Stawka z przodu rozrzedza się coraz bardziej, widać podzielone grupki biegaczy, tak jakby jedni pędzili na równe 40 minut, a inni 30 s szybciej. Doganiam do tych drugich, po czym gonię dalej, pędząc do kolejnej grupki.
   Przed sobą mamy miejscowość w której większość mieszkańców była najwyraźniej skupiona na oglądaniu sobotniej powtórki familiady, gdyż na ulicach panowały pustki (może to domowa, mentalna mobilizacja przed poniedziałkową promocją w Lidlu?), w każdym razie jednak był to ciekawy obraz. Po chwili dźwięk płynącej w słuchawkach muzyki przełamał donośny tętent koni. Ułani na wierzchowcach towarzyszyli biegaczom niczym kamery prowadzone na obwodach bieżni lekkoatletycznych. Dawało to mocnego kopa motywacyjnego, gdyż znowu odezwała się moja skłonność do rwania tempa. Widok Ułanów pozwalał jakby oderwać się od szalejącego tętna i na chwilę wyłączyć od samego biegu.


   Mam już półmetek, w oddali widzę grupkę 4 biegaczy, są przede mną jakieś 400 m. Biegną bardzo równo, więc moim celem jest dogonienie ich w okolicach mety. Udaje mi się to już na punkcie nawadniania - w okolicach 6 kilometra. Trasa, patrząc z lotu ptaka przypominała łezkę i ta część biegu wiodła ku jej zamknięciu - do mety bowiem pozostało niecałe cztery tysiączki.
  Przede mną zrobiło się pusto. Za plecami słyszę znowu galop Ułanów. wbiegają na rozległą polanę położoną obok drogi po której biegnę. Gdybym w tym momencie miał aparat, zrobiłbym zdjęcie miesiąca mojego zbioru. Ułani, pędzący po polanie, rozpościerającej się aż po horyzont, niebo, lekko pokryte mieszanymi formacjami chmur, przełamane promieniami jesiennego słońca. Dawało to bajkowy obrazek, jakbym się przeniósł w czas, gdy Ułani walczyli na tych terenach. Rzeczywistość zawodów po tym odpływie fantazji szybko sprowadza mnie na ziemię. Wibracja zegarka przypomina o siódmym kilometrze. A skan widoku przede mną potwierdza obecność kolejnego biegacza.


   Do mety pozostało niewiele, spinam tempo coraz mocniej. Mam pewność że życiówka, po raz kolejny jest w moim zasięgu i jestem w stanie dzisiaj to potwierdzić. Na zegarku 3:45 min. Po mocnym półmetku pojawia się wątpliwość czy podołam do końca. Biegacz przede mną ciągnie mnie do przodu jak byka za rogi. O dziwo ten przewodnik zaczyna lekko słabnąć. A ja jak wyostrzony zmysłami drapieżny orzeł zaczynam atak. Trasa po za długim zakolem i lekkimi wirażami była w większości prosta, chciało się więc biec jeszcze szybciej. Już ostatni kilometr!
   Złapałem widzianego z oddali biegacza, a wyprzedzając go dostałem jakby dodatkowej mocy silnika. Kolejny zakręt, a przede mną już meta! Meta wyglądała jak schowana pod promieniami oślepiającego słońca pustynna Oaza. Niby tak blisko a tak daleko. Biegnę prawie sprintem, ale ostatkami logiki jeszcze się hamuję. A co tam! Ostatnie pół km to już pogoń pędziwiatra za jeszcze szybszą życiówką i...
   Wpadam na metę! Na wskaźniku czas 38 minut i 20 sekund!

Medal już w garści, a w tle Biuro Zawodów - Zielony Zakątek.
   Życiówka o jakiej nie śniłem stała się faktem. Spiker wyczytuje "Hubert.... Na mecie". Przy tętnie na poziomie 100 % zachowując przytomność umysłu, zwracam na to uwagę... i po chwili w głośnikach wybrzmiewa właściwe imię... numeru 53 :)

niedziela, 28 września 2014

Białystok Biega 2014 - jak spełniłem swoje marzenie

  Pierwsze zawody na 10 km: Białystok Biega 2013. Wtedy zrobiłem to w czasie 42:15 min. Nie wyobrażałem sobie szybszego pokonania tej trasy, było to nie do pomyślenia. Jak można w ogóle ruszyć granicę magicznej czterdziestki pytałem. Z szacunkiem patrzyłem na nazwiska, które w tabeli wyników miały trójkę z przodu, myślałem: 'takie COŚ to będę mógł robić za 3-4 lata, o ile starczy sił, determinacji, zdrowia czy wiary.' '40 minut przy wadze 90 kg. W tym czasie przy tej masie na dystansie 10 km.' Dokładnie tak pomyślałem 365 dni temu, po pierwszych zawodach Białystok Biega, to marzenie które spełnię.
  Lato poświęciłem na 3-miesięczną realizację najważniejszych przygotowań. Odmawiałem sobie  zaglądania do kufla z piwem, choć i tak nie raz dobrze się bawiłem, a były pokusy, żeby na Mazurach - gdzie pisałem o serii biegów nad jeziorami, zaszaleć i nie myśleć o niczym innym. I tak wytrwałem w postanowieniach i końcówkę letniego sezonu postanowiłem uczcić biegiem póki co na moim ulubionym dystansie czyli 10 km w Stolicy Zielonych Płuc Polski. Oto jak to wyglądało w trakcie samych zawodów.


  Opera i Filharmonia Podlaska - tutaj było zorganizowane Biuro Zawodów. Obok Opery zaś umiejscowiony był Start. Wchodząc do budynku po odbiór pakietu startowego miałem już namacalne uczucie wielkiego święta. Mimo, że to zawody uliczne w jednym z wielu miejsc Europy. Czułem że mają niepowtarzalny klimat i budowana atmosferę. Opera robiąca wrażenie przestrzenią, wykończeniem. Uwagę przykuwał organizowany równolegle Maraton Fortepianowy. Aktywność fizyczna połączona z kulturą - tak powinno być :) Można było poczuć się wyjątkowo. Dało mi to dodatkowego kopa motywacyjnego, aby następnego dnia o tej godzinie mieć na koncie nowy rekord życiowy. Po odbiorze pakietu, ruszam jeszcze ze znajomymi pokibicować Polakom walczącym o finał MŚ. Walczą o złoto, ja walczę o złoto - realizację biegowego marzenia. Przy okazji zaglądam w broszurę ukazującą profil trasy:
Trasa szybka, po za dwoma wymagającymi podbiegami. Wydaje się nawet, że te dwie pętle po kilku ulicach Białegostoku to nie jest 10 km. Od 8 km praktycznie można grzać z górki na 100%. Tym bardziej więc... walczymy o życiówkę! :) 




   W okolice startu pojawiłem się ok godz. 10. Można było zauważyć tłumy ludzi, fanów endorfin, którzy opanowali tą stronę miasta. Po szybkim złożeniu rzeczy do szatni szybko łapię grono Pędziwiatrów, tą chwilę uwieczniamy wspólnym zdjęciem. Następnie Krzysiek nasz lider prowadzi rozgrzewkę, w trakcie której opanowujemy ulicę za plecami startujących na dystansie 5 km. Pogoda w godz. porannych stwarzająca ponuro mglisty klimat zaczyna nagle otaczać nas ożywiającymi promieniami.

Seledynowy dzień roku w Białymstoku.
  Z oddali słychać już donośny głos spikera, zapraszający wszystkich w miejsce startu. Po drodze spotykam znajomych biegaczy, emocje sięgają zenitu. Adrenalina która od wczesnego poranka buzowała we krwi, teraz ma chyba 100 % stężenie. Czuje się jak robot, a w zasadzie to nie czuje nic. Tylko maksymalne skupienie i zawieszenie w myślach na jednym celu. Poziom nabuzowania, determinacji i koncentracji kazał mi jeszcze zrobić kilka przebieżek, nie mogłem ustać w jednym miejscu. Szybko wtapiam się w tłum i wyzwalam w sobie tą chwilową blokadę. START!
 
Byle do mety!
  Oczywiście wszyscy ruszają niczym konie z boksów. Tempo szaleńcze, pierwszy kilometr zrobiony w czasie 3:50/km. A miałem zaczynać na 4 minuty. Uznałem że górka mnie sprowokowała do szybszego biegu. Tłum się rozrzedza jak za pęknięciem bańki mydlanej. Od razu widać, że bieg na 40 minut, to już grupa osób, które bardzo równo trzymają tempo, nie szarpiąc, jak się zdaje umiejętnie rozkładając siły. Przed nami pierwszy podbieg na ul. Mickiewicza.





A im dalej w las tym drzew jakby mniej. Przy skręcie w stronę galerii Alfa w tyle pozostała grupka kilku kolejnych zawodników. Już wiem, że na drugiej pętli tutaj powalczę z samym sobą, bo odcinek mimo długości niecałego kilometra przy tym tempie potrafi dać kość, a raczej w nogi. O czym dobrze przekonałem się na zeszłorocznych zawodach na trasie prowadzonej tą drogą. Mijamy zaciekawionych niedzielnych spacerowiczów. Mimo, że zaskoczeni to jakby uświadomieni, że bieganie na dobre zadomowiło się w naszym mieście, tak jak moda rowerowania Bikerami.











  Gdy uporałem się z górką dźwięk muzyki ze słuchawek przełamał donośny doping. I jak zwykle wtedy tempo rośnie bezwarunkowo jak z automatu. Nie wiem jakie to ma działanie, ale pomaga zawsze, wszędzie, o każdej porze i nie poznałem do tej pory biegacza który myśli inaczej :)
Na półmetku jest już 5 km. Tutaj czasomierz wskazuje mi 20 min 11 s. Trzeba więc się sprężać, życiówka czeka na odbiór jeszcze nie całe dwadzieścia minut, jeśli nie zdążę, odleci w niepamięć.
 
To nie jest scena z filmu 28 tygodni później :) Za plecami po prawej Łukasz, który zmotywował mnie do podniesienia się z kryzysu.
   Druga połowa musi być szybsza, tyle że na punkcie pomiaru czasu zebrała się grupka kibicujących i 1000 poleciałem w 3:45, na dużym luzie, ale... niespodziewanie pojawia się kłujący ból po lewej stronie brzucha, który skutecznie zaczął odbierać mi chęci do walki. Narastał z każdym krokiem, metrem, skrzyżowaniem. Pulsował coraz mocniej zdzierając ze mnie determinację, stopniowo spowalniając, uaktywniając czarne scenariusze. I tak dogonił mnie Łukasz, który był jeszcze niedawno za moimi plecami. Na podbiegu przy ul. Świętojańskiej wyprzedził mnie. Zacząłem się od niego oddalać, wraz z wizją łamania rekordu. Przez myśl przeszło mi żeby się zatrzymać. Złapałem się za brzuch. Ale biegłem dalej. Trzymało mnie coś, coś co nazwałbym czymś więcej niż wewnętrzna siłą, przygotowaniem fizycznym, czy mentalnym. Powiedziałem sobie, WALIĆ TO! Ból ustąpił, a ja jak jeździec bez głowy stracone sekundy zacząłem nadrabiać jak Pac-man kulki w levelu 99. Na 7 kilometrze do nadrobienia miałem około minuty. Pobiegłem 3:45 na ósmym kilometrze, pomimo lekkiego wzniesienia. Wyprzedzam znowu Łukasza i już wiem, nie dam sobie wydrzeć upragnionego wyniku!

Za wirażem ostatnie 200 m finiszu.
   Kolejny kilometr mijam w czasie 3:40. W oddali widzę jeszcze Piotra Pędziwiatra, który uciekł mi na początku, oddalając się na dobre pół kilometra. Za cel daję sobie wyprzedzenie go. Więc ostatni kilometr lecę w czasie 3 minut i 20 sekund, co już jest tempem szaleńczym, którego nie robiłem nawet na najmocniejszych treningach interwałowych. Za zakrętem wbiegając już na alejkę przy Operze Leśnej dociskam gaz do dechy, albo i głębiej. 100 m przed metą mijam Piotrka. W głowie mam tylko jedno, ten wynik jest jak walka o przetrwanie!

Nie ma siły która mnie zatrzyma!
  'Spiker krzyczy 153 z Pędziwiatra, wyprzedza kolejnych zawodników!' Jest chwała, jest radość, jest MOC!!! Ostatnie metry! Wbiegam na metę, a na zegarku widzę:

39 minut i 13 sekund !

  Pozwoliło mi to na zajęcie 34 miejsca z 621 startujących. Biorąc pod uwagę blisko 15stu  zawodowców i biegowych wyjadaczy z Białorusi i Ukrainy przede mną uważam za bardzo dobry wynik. Mimo, że dystans szybki, to emocji było tyle, że mógłbym podzielić je na kilka Półmaratonów... :)

40 minut złamane, odległe (kiedyś) marzenie spełnione! Nie ma rzeczy niemożliwych! 



  Ponownie jak w zeszłym roku na mecie zawodów spotkałem Człowieka Widmo. I podobnie jak w zeszłym zrobiliśmy pamiątkowe foto. Akurat obok była Justyna więc razem stanęliśmy do obiektywu... wpadając na pomysł aby taką tradycję odświeżać co roku zapraszając do udziału coraz więcej osób.
  Całą akcję zakończymy przy setnej edycji Białystok Biega, czyli ok. roku 2111 :) Mam motywację, by przeżyć te kolejne 100 lat w formie. I walczyć dalej na ulubionym (póki co) dystansie.


Podsumowanie jak oceniam zawody i organizację:
+ pakiet startowy: idealnie skrojony rozmiar koszulki, nie idący w szerokość, gadżety
+ lokalizacja Biura Zawodów
+ trasa, szybka ciekawa i dobrze wyprofilowana pod życiówkę
+ wcześniejsza niż w zeszłym roku godzina startu
+ ładny projekt medalu
+ promocja biegu na fanpage FB
+ bardzo wysoki poziom zawodów

I jeden wielki minus:
- nagrody za pierwsze miejsca - wobec mnóstwa organizatorów, wielkich firm, które zaangażowane były (były?) w organizację - mam wrażenie że ich zaangażowanie ograniczało się do ulokowania na plakacie, który bardziej służył za reklamę. Bo jak wytłumaczyć fakt, że w największym mieście na Podlasiu, w imprezie biegowej gdzie startuje prawie 1000 osób za pierwsze miejsce przyznaje się ochłapy: 500 zł i mp3 w kat. Open!? To jest kpina i śmiech na sali. Wstydziłbym się z taką huczną dumą odczytywać przez mikrofon tak nikczemną pulę nagród. A jeśli już z ostatków wstydu dałbym je pod stołem. Większość jednak na to nie zwraca uwagi, ciesząc się, że u nas jest wielka biegowa impreza i pewnie, warto to docenić i cieszyć się! Ale Ci zawodowcy którzy zostawiają duszę na ramieniu, by osiągać takie wyniki powinni być docenieni w większym stopniu.

piątek, 19 września 2014

Półmaraton Ełcki 31.08.2014 - między dwoma jeziorami, a siedmioma dolinami

  Czysty spontan. Tak mógłbym nazwać decyzję o starcie. Byłem już zapisany na zawody w Międzyrzeczu Podlaskim, gdzie miałem pobiec na 10 km i walczyć o puchar w kat. wiekowej. Nagle nastąpił nieoczekiwany zwrot akcji. W mojej głowie pojawiła się projekcja biegu pośród dziewiczych mazurskich terenów. Praktycznie na niecałą dobę przed wyjazdem w stronę Lublina zdecydowałem się na zmianę kursu. Zwrot z południa na północ. Ze źródlanej na mineralną, z jogurtu na kefir. Kefir, który jest dla mnie bardziej wartościowy - zawiera więcej od jogurtu żywych kultur bakterii. Takimi dobroczynnymi kulturami bakterii jest możliwość biegu na łonie natury, podziwiania inspirujących, tętniących swoim rytmem, płynących swoim nurtem Mazur - karmię nimi moją wyobraźnię. Mineralna - większa zawartość składników odżywczych od źródlanej, bardziej pospolitej - będącej przenośnią biegów po mieście, miasteczku, metropolii dostępnej zawsze. Mineralna - tak nazwałbym wartość i bogactwo mazurskich tras. Dlatego kiedy jest możliwość odskoczni od typowych biegów ulicznych chwytam te bogatsze połączenia dwoma rękoma, i zarzucam jeszcze nogę, mając na uwadze fakt jak porusza i działa na moją wyobraźnię. O godzinie 10 witam przelotowe miasto jadących w kierunku Giżycka i Mrągowa, podążając tropem serii blogowania o biegach po Krainie tysiąca jezior.

Trasa biegu między jez. Ełckim i jez. Szarek.
  Ruszając z Białegostoku pogoda zapowiadała upalny dzień, jednak 100 km od domu wystarczyło by przenieść się w zupełnie inny mikro-klimat. Biegacza taka drobnostka jednak nie rusza co widać na humorach poniżej :)

Trening, moc i wiara uczynią ze mnie cara!
    Na miejscu spotkaliśmy się w gronie Pędziwiatrów. Po wizycie w Biurze Zawodów i opłaceniu startu, rozejrzeliśmy się po okolicy, pstryknęliśmy wspólne pamiątkowe foto, następnie przechodząc do rutynowej rozgrzewki. Kilku z nas musiało hamować zapędy pływania w wodzie o temp. 13 stopni. Zwłaszcza ja zahartowany niegdyś przygodą z bliźniaczo podobnym wejściem do jeziora Giby. Był to Sylwester rok 2013, po wizycie w saunie ułańska fantazja powiodła kilku z nas do przerębla. Rzeczywistość szybko sprowadziła nas na ziemię. Tutaj obyło się bez 'próby hojraka'. Lepiej się wykazać na dystansie 21 kilometrów :)

Miejsce Startu obok Centrum Edukacji Ekologicznej gdzie znajdowało się Biuro Zawodó.
   Kilka chwil przed godziną 12 następuje pełna koncentracja biegaczy przed linią startową. Tego dnia gen ścigania był u mnie nieco stępiony. Moim priorytetem są wrześniowe zawody Białystok Biega na dystansie 10 km gdzie mam wykazać swoją szybkościową duszę Pędziwiatra łamiąc barierę 40 minut. Ełk jest tego dnia urozmaiceniem weekendu, odskocznią chęcią złapania radości z biegu bez walki o wynik jak mam to w zwyczaju. I połówkę roku kończyłem na luzie przemierzając dookoła jez. Narie. Drugą połówkę roku zaczynam podobnie, tym razem również bez skupiania się na wyniku, Połówką dla odprężenia i relaksu (ciekawa zbieżność ;).
  Paf! Padł strzał! Gonimy niczym harty wypuszczone z boksu. Dla zabawy chcę trochę pogonić czołówkę i zdobyć luz na dalszych odcinkach, przebiegających wąskim deptakiem. Krzysiek - nasz klubowy lider mija mnie pozdrawiając i z Maćkiem pędzą równym tempem po wynik drużynowy. Początkowo rozbudza to moje uśpione turbo, ale daje sobie spokój z rywalizacją. Wiem, że trasa jest trudna, a szkoda marnować siły, a później dni na regenerację, przygotowując się na ściganie w rodzinnym mieście. Szybko wbijamy na most dzielący jez. Ełckie, po czym mijając las, ruiny budynków, rozległe osiedle domów jednorodzinnych. Pierwsze kilometry upływają pod znakiem utwardzonej asfaltowej nawierzchni. Na poboczach można zaobserwować niedzielnych kibiców.

Natężenie umysłów pozwoliłoby rozwiązać niejeden 'Diagram Jolki'...
  Stopniowo tempo biegu rozciąga skumulowaną na starcie sforę zawodników. Zurbanizowane obszary, zostają za plecami wokół nas jedynie łąki, pola, i coś czego nie lubię - widok trasy daleko przed horyzontem. Mimo niemałego dystansu jaki czeka każdego z prawie 200 startujących, taka perspektywa nie nie jest niczym przyjemnym. Zawsze lepiej pokonywać trasę krętą, ale nie za mocno, urozmaiconą, widokami, czy ukształtowaniem terenu. I tak moje oko wyobraźni przywołało to co upragnione. Przed nami spory podbieg. Jednak wyglądało to już lepiej od klepania trasy po polnej drodze, krzyżowanej wędrówkami ciekawych świata jeżozwierzy.

... oraz z powodzeniem rywalizować w pokera.
  Podbieg, w okolicach 10 kilometra idzie w niepamięć, krajobraz zaczyna się zmieniać jak w kalejdoskopie. Za zakrętem widzę rozległe pagórkowate uprawy ziół, rozświetlane promieniami słońca przedzierającego gęste tego popołudnia chmury. Przypominało to mieszankę japońskich ogrodów z plantacjami ryżu. Warto wrócić w to miejsce z aparatem. W okolicach 12 kilometra dogania mnie Michał - razem łapiemy odprężający zbieg, dzięki któremu możemy rozluźnić nogi i poszarpać tempo. Żel energetyczny idzie w ruch - smak Mango miał wspólnego tyle z tym egzotycznym owocem co sobotni grudniowy poranek ze środkiem lata. Ale to ma działać, a nie kubki smakowe pieścić :)
 Tempo z jakim biegnę to cały czas ok. 4:50/km. Czyli tak jak na dłuższe spokojne wybieganie przystało. Zaczyna mnie to jednak nudzić. Odrywam się od Michała i zaczynam stopniowo wyprzedzać kolejnych biegaczy. Po zrobieniu pętli, robimy deja vu czyli powrotna trasa tymi samymi asfaltowymi drogami. Gen ścigania zaczyna dawać o sobie znać. Trzymam go na wodzy. Za nami już 16 km, kolejna porcja żelu żeby nasmarować układ turbo. I tak podkręcam obroty do 4:20/km - tempo z życiówki na Półmaratonie Białostockim.


Fotoradar nr. 5
  Mam w nogach sporo rezerwy i dziwne uczucie, że nie dałem z siebie 100 % więc... zostawiam założenia luźnego biegu i jeszcze bardziej przyspieszam. Wkraczamy na deptak. Na twarzach przechodniów maluje się dezorientacja '- AAa Ilu Was tu biegnie?'. Pozostał ostatni tysiączek, który traktuję jako trening mocnego finiszu. I w ten sposób pewnie wbiegam w okolice Mety.


  Z daleka widać dopingujący wianuszek. I kolejny raz potwierdza to jakiego potężnego energetycznego kopa daje wsparcie z zewnątrz. Medal już na szyi, a za metą trójka Pędziwiatrów - Maciek, Krzysiek, Jarek. Wspólnie gratulujemy sobie z kolejnej zrobionej 'połówki'. Która pomimo braku procentów, ma równie mocne właściwości odprężające, jednak daje więcej satysfakcji, bo nie ma po niej kaca, a poczucie zrobienia czegoś o czym można opowiadać wnukom. Tej teorii się trzymam i wychodzi mi to na zdrowie :)

Pędziwiatr Białystok Team - 4 miejsce drużynowo

  Pozytywnym akcentem było zajęcie 4 miejsca jako drużyna. Wszystko byłoby super gdyby nie fakt, że zabrakło nam 2 minut do zamknięcia podium... Ale, co ma wisieć nie utonie... wrócimy tu po swoje :) SIŁA!

środa, 6 sierpnia 2014

[1z1000] Cz. 5 Jezioro Studzieniczne - poranny bieg na łonie natury

  Godzina ósma rano z kilkoma groszami. 'Sierpień czwarty, letni miesiąc uparty. Zapowiadają stopni trzydzieści parę. Nie przejmuj się tym wcale. Wkładaj buty i pruj jak przez osę kłuty.' Tak sobie powtarzałem przybierając się do kolejnego wyzwania, którym było przebiegnięcie dookoła Jeziora Studzieniczne. Impreza urodzinowa dnia poprzedniego i ekonomia spożywania napojów wyskokowych pozwoliły na rozpoczęcie realizacji tego założenia...
  Rozgrzewka to pogoń za autem przemieszczającym się z naszego pola namiotowego na drugą lokalizację, skąd miałem ruszyć dalej. Rozgrzewka dobra bo w tempie startowym jak na zawody przy dystansie 10 km. Dwa zjedzone banany i kilka łyków minerałki uciekły już w niepamięć. A to dopiero początek przygody pt. Jeziorna Pętelka.

Początek z górki, na pazurki.
  Linia drzew dawała doskonałą osłonę, przełamując promienie słoneczne. Tego dnia kreski na wskaźnikach ciepła miały oscylować na poziomie 37 stopni. Dzięki temu biegłem szybciej między kolejnymi ujęciami tych pięknych mazurskich terenów, lecz... w energetycznym baku miałem opary. Trzeba było się jakoś skrzętnie wbić w tryb biegowy, na tyle intensywnie i na tyle mądrze, żeby się nie przekręcić zmęczeniem po odkrytej stronie jeziora. Ale... dałem rade 33 km dookoła jez. Narie to dam radę i tutaj, mimo, że te jeziorko prezentowało się 'tylko' na ok 12-13 km.

Dzikie 'fosforowe' jeziorro.
  Przemierzając ten leśno-wodny szlak, odrazu w oczy rzucił się widok dzikiego jeziora, pełnego otaczającej podmokłej bujnej zieleni. Lustro wody przypomina ujście wulkanu, którego ścianami zamiast skał jest cienka warstwa ziemi. Trzeba uważać udając się tu na wędkowanie, bo po kilku chwilach stania na zielonym trawiastym dywaniku można się zapaść po kostki w wodzie. Starożytna rumuńska legenda głosi, że Ruscy uciekając z tych terenów wylali  fosfor, a żyjące wtedy na dnie zbiornika ryby, w większym stopniu przypominały raczej niestworzone mutanty aniżeli ościste formy życia. Ciekawe, zwłaszcza, że obok rosły krwisto czerwone grzyby, przypominające kształtem móżdżki. Nie bawię się w 'grzybologa', ale cała ta historia trąci wątkiem jak z filmu 'Las Vegas Parano'. Zamykam ten psychodeliczny rozdział i biegniemy dalej.

Test na orientację w terenie.
    Gęstniejący las nagle się rozrzedza, po chwili znowu masz wrażenie biegu cienką ścieżką wśród zielonych ścian natury. Gdyby zboczyć na kilkadziesiąt nawet metrów, sadzę że trzeba się nieźle natrudzić by odnaleźć ponownie właściwy szlak. Może to znak, że warto obejrzeć powtórkę serii 'Szkoły Przetrwania' Beara Gryllsa czy 'Dwa oblicza Survivalu'. Krajobraz ulega szybkiej zmianie. Teraz mam przed sobą nitkę Kanału Augustowskiego i śluzę do pokonywania poziomów wody między jeziorami. Jest to również odcinek organizowanych spływów kajakowych kanałem.

Jedna ze śluz Kanału Augustowskiego, zamykająca odprawę statku.
  Mijam biegacza, jak się okazuje wracającego z Przewięzi, czyli półmetka mojej trasy. Zatrzymuję się jeszcze na chwilę, złapać w kadr dziewicze rozlewisko z krystalicznie czystą wodą - przynajmniej na taką wyglądała - gdyby nie bujne wodorosty, dalszy trening odbywałby się płynięciem wpław. Woda bowiem była ciepła jak w wannie.


  Docieram do drogowskazu, sugerującego szlak rowerowy. Moim jednośladem były biegówki, łańcuchem płuca, a przerzutkami siła w nogach :) Tabliczka z niebieską strzałką w stronę Przewięzi daje dalszy kierunek mojej wędrówki.


    Wąska ścieżka momentami zacieśnia się z każdym metrem i charakterystyczne tego dnia pajęczyny mające dostarczyć śniadanie do łóżka odwłokokształtnym mieszkańcom lasu stają się coraz bardziej uporczywe. Czasami trzeba było podskoczyć, czasem też schylić, widząc mieniące się nici w promieniach wznoszącego się słońca. Dochodził już piąty kilometr, a na zegarze wybija 9, jednak grzańca z nieba nie było i nie ma. Jest rześkość powietrza i lekkość butów.

Lotne progi zwalniające.
  Reszta trasy prowadzi szutrową drogą. uwagę wolę skupić na równomiernym oddychaniu. Dzieje się bowiem tutaj tyle co w 155124 odcinku Mody na Sukces - a najlepsza w nim jak w pozostałych zapewne jest muzyka ;)

Ile odcieni zieleni dostrzegasz?
  Dobiegam do Przewięzi. Cisza, spokój, turystów brak, na zegarku równo 9:00. Jakby wszyscy byli jeszcze w fazie snu REM. Nie słychać nawet śpiewu ptactwa. Obrazili się czy co? Wtedy robimy kolejny zakręt, po którym mijamy most dzielący jezioro Studzieniczne z Białym. Pod nim znajduje się kanał z kolejną śluzą, dostrzegam statek, wypływający w momencie gdy przebiegałem z drugiej strony jeziora. Fajne uczucie swoją drogą. Widzę stąd plaże 'Patelnie' i 0 (zero) plażowiczów. Obowiązujący tu cykl dobowo-turystyczny ma swoje reguły i ciekawie jest popatrzeć na niektóre rzeczy z innej perspektywy.

W lewo zwrot & powrót.
  Ostatnie kilometry to więcej pagórkowatych terenów, wiatr od strony jeziora dawał jeszcze więcej orzeźwiającego powietrza, działając jak pobudzający dodatek do silnika diesla. Mijam ósmy kaem z uśmiechem na gębie. Czuję się lekko, świeżo, praktycznie bez zmęczenia. Moje nogi dobrze wysyłają info: szutrowo-leśny jest jak kocyk pod nogami zamiast betonowo-asfaltowej miejskiej podłogi - przyjaźniejszy, lepszy do zniesienia.

Więc wchodzę do lasu.
  Moje źrenice się rozszerzają. Horyzont wypełniają rzeźby. Nie to nie jest pobudka po dobrej imprezie. Wkraczam na szlak leśnych eksponatów. Każdy z osobna oryginalnie nazwany, opisany. Nie mam głowy do rozkminiania znaczenia słów znajdujących się na tabliczkach i wynikających z nich przesłań. W każdym razie miło, że jest poczucie odrywania czegoś nowego.

Co autor miał na myśli ?
  Moja biegowa przygoda ulega końcowi. Pole namiotowe z którego wyruszyłem ukazuje sie zza górki prowadzącej w stronę leśniczówki - w której ze znajomymi udowodniliśmy, że godziny otwarcia są sprawą umowną, gdy jesteśmy bardzo głodni. Na zegarze wybija równa dyszka, a ja nie mam zbytniej zadyszki. Zmierzam pewnie na dziką plaże, gdzie czeka kojąca kąpiel i widok od środka jeziora jak wygląda dystans 10 km, można rzec 'dookoła SPA które czeka na końcu treningu'. O pozytywnym wpływie tej wycieczki, niech świadczy fakt, że tego samego dnia wieczorem zrobiłem swobodnie dodatkowe 12 km w okolicznościach miasta :)

Bonus czekający na koniec dnia :)