piątek, 25 września 2015

5 Białystok Biega 2015 - koniec sezonu w 38 minut i 22 sekundy

   Końcówka lata jest to idealny czas do tego, aby ruszyć na biegowe trasy korzystając z chłodniejszych poranków i wieczór. Stąd też uznałem że warto podsumować sezon solidnym startem w rodzinnym mieście. Treningi biegowe przeplatane rowerem, a wcześniej pływaniem zostały jednak nieco wybite z rytmu. W każdym razie dzięki rowerowi w nogach czułem większą stabilność, wytrzymałość i mniejsze zmęczenie po dłuższych biegach lub biegach interwałowych. Coś za coś jak mawiają, jednak tutaj widzę same zalety, zwłaszcza, że (odpukać) dzięki przejażdżkom rowerowym nogi wzmocniłem na tyle, że kontuzja zapomniała o swoim istnieniu i przestała się do mnie odzywać.
Po Duathlon Maków Mazowiecki miałem niecały tydzień do zawodów, więc formy biegowej nie było gdzie ulepszać - brakowało czasu. Start był więc trochę z marszu.


  Biuro zawodów umiejscowione w strefie Opery Podlaskiej. Tutaj zgłosiłem się w przeddzień startu aby odebrać pakiet. W pakiecie startowym ubogo sama woda, kilka ulotek i dwa flipsy <lol>. Przy odbiorze okazało się, że nie ma w pakiecie koszulki, a po nią powinienem zgłosić się dnia następnego. Ok, nic się nie stało, odbierzemy jutro.
  Niedzielny poranek. Chmury, chmury, bez kropelek z góry. Na głowę nie kapie, wiatru nie ma, jestem wypoczęty, może pobiegniemy na 37 minut? - To się okaże. W dniu zawodów zjawiłem się w okolicach Opery, spotykając po drodze mnóstwo znajomych i zanim dotarłem do depozytów minął dobry kwadrans. Wraz z Piotrkiem z Nadaktywnych przeprowadziliśmy wspólną rozgrzewkę, trucht, przebieżki, skrętoskłony - nauczony poprzednią edycją Białystok Biega - kolka łapie gdy się najmniej spodziewasz. Spodziewaj się jej najmniej wykonując wszelkie skrętoskłony, wymachy ramion, pajacyki, to pozwoli Ci rozgrzać miejsca, w których kolka przypomina o swoim istnieniu.
  Do startu już niewiele, szybkie 'podwójne sznurowadło' łyk wody, meldunek na starcie, piona z Sebą i Mateuszem, planujących łamanie 38 minut. Silna nasza trójka, budową bliższa sprinterom, mamy się trzymać razem :)



  START!
Od początku tempo jest zawrotne, trzymając się w triadzie z chłopakami trzymamy własne tempo. Spokojnie 3:55 min/km. Rozkręcać będziemy się później.


  Ul. Legionowa tutaj mijamy sporo kibiców - widać, że z roku na rok jest coraz więcej świadomych o co w tym całym 'krzyczeniu' chodzi. Dalej nawrotka, znowu bieg ul. Legionową, biegnie się luźno, swobodnie, przez słuchawki z muzyką w uszach przebija co kilkadziesiąt metrów doping słyszany z zewnątrz. Zwykle to dodaje skrzydeł i pomaga nieść się lżej na biegowej trasie. Jednak mam takie dni gdy chce wyłączyć 'tło' i być sam na sam z tym co w moich nogach z natchnieniem gnając do przodu, wyrzucając z siebie nadmiar skumulowanych pokładów energii. Jest bezwietrznie, w głowie wszelkie myśli znikają zanim się pojawią. Ja, metry, kilometry, tempo, bieg, misja trwa, do 10 kilometra.

  Zbiegamy lekko w dół, w stronę ul. Sienkiewicza, zaczynam nabierać prędkości, Seba z Mateuszem współpracują, widać że zależy im na czasie. Dobrze, że biegniemy razem, bo ja poddaje się temu jaką formę tego dnia mam, a na 3 kilometrze niewidzialne natchnienie pchnie mnie do przodu, staram się temu zbytnio nie poddawać - w końcu, w połowie trasy, czeka jeszcze creme de la creme - 730 metrów pod górę na Świętojańskiej. A później łagodny podbieg na Ojca Pio w okolicach 8 kilometra.

  Zbliżamy się do półmetka, zaczyna się walka z podbiegiem. Wdech - wydech, wdech - wydech. Oddech gęstnieje, płuca zaczynają wchodzić na jeszcze wyższe obroty. Na zegarku właśnie wybija 5 km: 19:03. Jest nieźle, drugą połówkę przyspieszę, jak to mam w zwyczaju, dalej musi być tylko lepiej!

 
   Podbieg ten jednak rządził się swoimi prawami. Szpaler dopingujących w głównej mierze złożony z ekipy z Pędziwiatra Białystok sprzyjał mocnemu tempu, zmęczenie odłożone na bok, prujemy więc dalej, praktycznie nie spuszczając z tonu. Utkwiło mi w głowie zdjęcie kota rodem ze Shreka z podpisem: 'Jak to już nie dasz rady?'. Rozbawiło mnie to i kamienne skupienie przerwał na chwilę uśmiech, co zdarza się u mnie raczej okazjonalnie w trakcie zawodów.


    Ul. Ojca Pio. Teraz czuję jak niesiony dopingiem z ul. Świętojańskiej otrzymałem +100 punktów do zmęczenia, oraz +5 do długu tlenowego, który przyjdzie mi spłacać na mecie. Cóż, pozostaje mieć nadzieję i siłę umysłu, aby po nawrotce w okolicach galerii Białej 'przetrawić' łagodne kilometrowe wzgórze. Dalej będzie już lekko z górki. Ta myśl trzymała mnie przy 'życiu' jeśli chodzi o założone 37 minut. Miałem pobiec 'tylko' 3 sekundy szybciej pozostałą piątkę, tj. jedyne 0.6 sek na kilometr. Ja nie dam rady? Wszystko idzie po mojej myśli. Wtedy, nagle zasilanie w nogach odcięło, oddech coraz płytszy. Mateusz mnie wyprzedza. Mamy 7.5 kilometra w nogach. Niecałe 10 minut do Opery. Niecałe 600 sekund do głębokiego oddechu i ulgi na mecie. Czas jakby zaczął się wydłużać z każdą sekundą zamieniającą się w minuty, czułem, że jest kryzys... Całe szczęście kolka z zeszłorocznej edycji Białystok Biega nie pojawiła się, po dwóch podbiegach z rzędu. Pozostało dopiąć sprawy do końca, rwąc do przodu po wynik. Sprawa nie była łatwa bo musiałem pobiec ostatnie dwa kilometry po 3:44 min/km. Podjąłem rękawice. Ruszyłem korzystając z rezerw energii. Zacząłem doganiać Mateusza, jednak ten czując mój oddech na sobie, również podkręcił tempo. Postanowiłem zregenerować się jeszcze, aby dać czasu na finiszu, ale zaraz zaraz, do końca mamy kilometr z kawałkiem... Ktoś znowu krzyczy: Dajesz, dajesz!!! To działa, tylko na chwilę, bo szalejący oddech żyje swoim życiem, głowa swoim, nogi swoim. Postaram się złożyć te puzzle do kupy! Przedostatni kilometr wychodzi na 3:46 min/km! Jeszcze 3 sek. szybciej i będzie 37:59. Plan będzie spełniony!
 



  Dogania mnie 2-3 biegaczy, podłapuję ogon, biegnę z nimi. Mateusz znowu jakby zwolnił, jednak znowu przyspieszył, gdy go doganiałem. Na zegarku kręci się równe 3:43 - tak jak zakładałem! 37 z przodu po raz drugi na trasie z atestem jest w zasięgu!
  Z tej grupy wyprzedzam wszystkich, Mateusz wciąż przede mną, nie daję za wygraną on również. Z oddali widzę doświadczoną Białorusinkę, 300 m przed metą postanawiam rzucić się w pościg.






 Dokręcam śrubę, 3:20 na finiszu, już, już... prawie jesteśmy na miejscu....dasszz radę!!


Wpadam na metę....













I...

    10.1 km 38:22. 
   10 km w czasie 37:59. 
   Zadowolony-niezadowolony?
 Mam mieszane uczucia.
   Uczony doświadczeniem lat poprzednich aby biec jak najbliżej krawężnika, wewnętrznej strony biegu trasy, na zegarku kręcę nadal 10.1 km. Co ciekawe, na biegach w Warszawie, Siemiatyczach na 10 km atest miał równą dychę. Cóż, szwajcarska precyzja atestowania trasy w Białymstoku skłania do mocniejszych treningów i poprawki na innych zawodach. Cieszę się jednak, że mogłem wystartować u siebie i spotkać znajomych walczących o wynik razem ze mną!!
  Wynik sprzed roku pobity o 51 sekund. Sprzed 2 lat o 3 minuty i 53 sekundy.
 Zająłem 38 miejsce na 768 startujących. Mimo poprawy rywale poszli z formą jeszcze wyżej, frekwencja też, spadłem o 4 miejsca w porównaniu do zeszłego roku. Tak czy inaczej, jestem dumny z tego, że nie dałem się kryzysom do końca walcząc o wynik na własnych śmieciach:)
   Na koniec po zawodach udałem się po odbiór koszulki. Tu spotkało mnie rozczarowanie, takowych już nie było. Organizator tłumaczył się niewyrobieniem przez producenta. Koszulkę miałem otrzymać pocztą jednak jej nie otrzymałem do dziś. Jeśli za coś płaci się pieniądze, to moim zdaniem za jakość, a tej organizator nie zapewnił należycie. Co więcej po skomentowaniu tego na profilu Fundacja Białystok Biega - organizator podniósł głos, iż nazwałem kogoś z wolontariuszy 'złodziejem', pokrętnie tłumacząc się z jawnego niedopatrzenia. Taka postawa jednak oznacza dla mnie jedynie brak profesjonalizmu i na poważnie zastanowię się czy pobiec tu za rok. A wystarczyło zwykłe "przepraszamy i wyślemy" ;) Cóż mówię co mi nie pasuje, niestety, często dostaję za to szpilę, bo jak jeden na 1000 może zgłosić przeciw ;)
  Jesteśmy biegaczami, sportowcami. Na treningach nie mamy lekko, dajemy z siebie wszystko. Więc apeluje do Was - to my tworzymy środowisko, warto pracować nad tym aby zmieniać je na lepsze. Nie zadowalajmy się byle czym i otwarcie mówmy o tym. Zwłaszcza jak mówią nam, że 'jest zajebiście', a czujemy, że nie do końca to się pokrywa z rzeczywistością!

Podsumowanie:
+ projekt medalu
+ pogoda tego dnia, idealna do biegania
+ miejsce startu i meta - Opera, ceremonia w Amfiteatrze Opery
 Minusy:
- postawa organizatora
- zmiana trasy na niekorzyść, moim zdaniem wobec poprzednich edycji
- ubogi pakiet startowy


sobota, 19 września 2015

Bieg z przerwą na rower - czyli Duathlon Makowski - III miejsce w kat. wiekowej.

  Dwa triathlony w tym roku zaliczyłem, szukając kolejnych wyzwań moje oko przykuł trzynasty dzień września. W tym terminie bowiem miał się odbyć start w dość jak dla mnie nie typowej formule - tzn. 5 km biegu, 21.5 km rowerem, 2.5 km biegu. W końcu... pływania tu nie mamy, więc tym bardziej mam szanse na koniec sezonu powalczyć o coś więcej?
Zwłaszcza, że treningi rowerowe, które zacząłem wraz z nadejściem wiosny na nabytej szosówce szły mi całkiem nieźle, bieganie też - jak na moje warunki - niczego sobie. Te pokorne spojrzenie na siebie samego.. nie mogło być inaczej, zapisałem się. Bez zbędnego rozwlekania przechodzę do sedna >>>
   Miejsce startu umiejscowione było na spokojnej uliczce domków jednorodzinnych, ok 0.5 km od biura zawodów. Tutaj należało zostawić rower, kask, buty i wszelkie akcesoria niezbędne do walki o wynik oraz poskramiania szalejącego tętna. Brakowało mi trochę elementu porządkowego - skrzynek w które można by było bezpiecznie włożyć wszelkie gadżety, buty zostawiłem wiec przy rowerze, kask na kierownicy, wizualizując to jak zasapany będę dobiegał do strefy zmian i by jak najszybciej przejść do jazdy rowerem.


  Szybka rozgrzewka po odcinku biegowej trasy, wreszcie zwracam uwagę jaka pogoda panuje tego dnia - jest pochmurno, trochę wietrznie, z dużym dystansem do prognozowanych dwudziestu kresek. - Mogłem wziąć czapkę pod kask, bo przy średniej powyżej 30 km/h panuje nieco inna strefa klimatyczna i można się przewiać. Po drodze spotykam Sławka, poznaliśmy się na Triathlonie w Rawie Mazowieckiej, gdzie debiutowałem. Szybka wymiana zdań nt trasy, która na biegu zapowiadała się znośnie, z szybkim rowerem, oraz ponownym biegiem z górką po nawrotce na odcedzenie mocniejszych na rowerze i tych mocniejszych na biegu...
STARTUJEMY!


  Startujemy!
Jak zawsze i wszędzie pierwsze 500 m to start godny mistrzów świata w sprintach i jak zawsze muszę opanować się żeby nie dać się temu porwać. Mam się trzymać 4:00 min/km, nie zwracając uwagi czy obok wybucha III wojna światowa, przechodzi tornado, czy lądują kosmici. I tak po pierwszym kilometrze odstaję trochę w tyle, tak po kolejnym już zaczynam nadrabiać 'straty' z początku. Biegnie się całkiem lekko i przyjemnie, doganiam grupę z czołowej 15-stki, czuje, że jest rezerwa, jednak perspektywa jazdy rowerem i kolejnego biegu nie pozwala mi zwolnić nieco zaciągniętego hamulca.


  - Tylko nie szalej, tylko nie szalej! - potwtarzam sobie. -Szaleć będziesz na rowerze. OD ok 4 km tętno nieco bardziej przyspiesza, czuję że moja mina staje się poważniejsza, przede mną jeszcze podbieg - tutaj niektórym puchną płuca, niektórzy przyspieszają, staram się cały czas trzymać równe tempo. Jeszcze jeden zakręt i 1/3 zawodów już za nami!

Kilku osobowy peleton przed strefą zmian.
    Wbiegam do strefy zmian - rozglądam się za swoim dwukołowym rumakiem, czerwony, czerwony... jeszcze jeden... jest mój! Kabaretem jest, jak z tego wysiłku wszystkie rowery w czerwonym kolorze zaczęły być bliźniakami mojej szosówki, aż chce się chwycić pierwszy z brzegu i ruszyć dalej, byle już na siodełku :)
Kask, buty, rower raz! Biegnę do końca strefy by dalej pędzić już jednośladem. Dosiadam go szybko, dopinam buty, jedno, drugie przełożenie, przede mną już prosta - ogień!



   Ktoś krzyczy zza pleców, jednak nic nie słyszę w pełnym skupieniu ja - meta, po chwili ocknąłem się i ustaliliśmy zmiany. Warto było korzystać z dozwolonego draftingu - jazdy zmiennej za plecami innych zawodników pozwalającej zaoszczędzić siły i zyskać na prędkości. W mgnieniu oka za naszymi plecami pojawiło się kolejnych 3-4 kolarzy, próbujemy ich urwać, jednak odcinek pokiereszowany w stylu szwajcarskiego sera odbiera trochę zapędy do szybszej jazdy. Robię zmiany z jednym z rowerzystów - za nami dalej jedzie kilku osobowa grupka. Zmieniamy się tak co kilkanaście sekund - grupka za nami przyczajona dalej. Chciałem olać temat i przestać dawać zmiany. Jednak postanowiłem przywołać porządek - Eej ludzie, dawać zmiany!! -wykrzyknąłem.
 Po tej reprymendzie odrazu cały peleton zaczął pracować, jednak po chwili szczęka mi lekko opadła, jak przyczajone tygrysy wyrwały do przodu niczym błyskawice w czasie lipcowej burzy. Eee- dobraa gonię ich! Cała stawka się rozciagnęła, starałem się trzymać czołówki, jednak ta odjechała mi już na ok. 400 m. Zostałem sam z zawodnikiem nr 65 trzeba było więc walczyć o jak najlepszy czas, a w biegu o to co zostanie w płucach. Na rowerowym półmetku oceniałem swoją lokatę na miejsce w okolicach pierwszej 10tki.


  Trasa była szybka, wciągnięty żel dodał mi jeszcze trochę energii, nie czułem zimna, adrenalina odsunęła wszystkie chmury obaw, w głowie miałem jedynie szybką jazdę, pilnowanie tempa i natchnienie, które nie dopuszczało myśli o zmęczeniu. Kilka km trasy, do samego końca podążamy równiutką drogą główną, tutaj jest płasko jak na talerzu z przerwami na zjazd i lekkie górki. Można tutaj kręcić ładne prędkości. Czułem jednak, że średnia 36 km/h to nie jest jeszcze kres moich możliwości, które na ten dzień ogranicza krótkie wytrenowanie szosowe, być może sprzęt i jego ustawienie nie do końca odpowiednie dla mnie. Tak czy inaczej po tym krótkim obłoku refleksji na horyzoncie wyłaniają się seledynowe kamizelki - To już koniec?? Na zegarku przecież mam niecałe 20km? Aha. Przypomniało się, że włączyłem go z lekkim opóźnieniem. Ostatni wiraż, coraz więcej widzów, w tym i dopingujących. Zejście z roweru.. Już czuję jak nogi błagają o litość. O ile oddechowo jest dobrze, to mięśnie płaczą z bólu. Zostawiam rower, biegnę.. Ups! przydałoby się zdjąć kask, przez co tracę kilkanaście cennych sekund. Szybko ruszam jednak z powrotem by walczyć przez kolejne 2.5 km biegania.

No dobra, to tylko 2.5 km.. :)
  Biegnę za jednym z zawodników w koszulce Ursynowa, a jeszcze niedawno wyprzedzałem go rowerem. Odchodzi mi jednak dość szybko, mimo próby dotrzymania kroku. Doganiam jednak dzięki temu pewnego jegomościa z którym serdecznie przybijam piątkę. Daje mi to powera, nim się obejrzałem a pozostał kilometr! Jeszcze przed nawrotką wyprzedzam kolejnego zawodnika. Raz, raz raz! 3:43 min/km bije na zegarku. Czy dam radę szybciej? Na horyzoncie widzę jeszcze koszulkę Ursynowa, jednak jest za daleko by przybić piątkę :) za to 300 m przede mną wolniejszy biegacz.        Próbuję odpalić nitro, jednak w rezerwie niewiele już zostało... Trzymam więc tempo sfatygowany podbiegiem który odarł mnie z resztek sił, pozostaje mi 100 m!!
 Gonię więc widząc zawodnika podnoszącego ręce w geście triumfu... Mam już do niego 50, 40, 30 m, nagle słyszę głos 'tłumu' który go ostrzega, a dla mnie prosta do walki już się kończy...
Wpadam na metę!! :)

Zadowolony - niezadowolony.
  Oddech  nareszcze może się wyszaleć do końca. Spłacam dług tlenowy, zaciągany przez 1 h 6 min i 27 sekund nieustannego wysiłku :) Prędko dochodzą endorfiny i już na tapecie mam dobry humor wraz z pakietem radości, uśmiechu, oraz ulgi, bo już po wszystkim :) Dochodzą mnie słuchy, że na mecie jestem dziewiąty. Tym większa radość, ale czy załapię się na pudełko? Byłoby zacnie.

III miejsce w kat. wiekowej M24-29
  Jeeest! Puchar należy do mnie! Spiker wyczytuje mnie jako osobę zamykającą czołówkę w kat. wiekowej! Nie mogę wyrzucić tego z siebie, jest super, a ja jestem kompletnie zaskoczony :)
  Gdy emocje opadły, czuję, że w przyszłym roku mogę zmieścić się w 1 h i 5 minutach, czeka mnie jednak sporo treningu. Ten wynik dał mi motywacyjnego kopa by pracować dalej nad formą. Zachęca też dobra organizacją zawodów, po za drobnymi niedociągnięciami jak strefa zmian, które można poprawić.
Do zobaczenia za rok!

niedziela, 6 września 2015

Elemental Triathlon Białystok - mój pierwszy triathlon na dystansie sprint

  Zima, Nowy Rok 2015, biorę do ręki zeszyt, wymyślam co mogę dopisać do listy noworocznych celów...
  Życiówki w bieganiu już wypisane... Pomijając te cele po za sportowe i sportowe, pomysłów zaczyna brakować... Może by tak triathlon? Nie,nie - pływam słabo, rower szosowy dopiero w planach do kupienia, z resztą, nie wspominając o lęku przed pływanie w otwartych wodach, możliwym skurczu który mnie złapie, cały scenariusz niepowodzenia urodził się szybciej niż myśl o starcie i pomysł zgasł. Poszedłem pobiegać, wróciłem, siadam znowu do pisania... I nieśmiało umieszczam tam ukończenie trzech dyscyplin w roku 2015. Myślę sobie, marzyć każdy może, ale pomyśleć o dystansie wodnym - potworze - brrr. Odpalam po raz kolejny filmik - Isklar Norseman Triathlon.   'Norseman Xtreme Triathlon (3.8 km/180 km/42 km) – te norweskie zawody plasują się – w zależności od publikacji – na drugim lub trzecim miejscu w TOP10 najtrudniejszych triathlonów na świecie. Do dziś ukończyło go zaledwie pięcioro Polaków. Zmagania rozpoczynają się skokiem z promu w zimne wody drugiego co do wielkości fiordu na świecie. A potem jest tylko trudniej.' Kurcze, dobre dziki - pomyślałem. Jaki więc jest problem rozkminiać skoro miałbym do przepłynięcia 750 metrów? Tylko i aż? Przekonamy się...



  Przyszła wiosna, gorączkowe poszukiwanie roweru z ramą pasującą do moich gabarytów - 196 cm wzrostu zakończyło się pozytywnie. Zamknąłem się w zakładanym budżecie z lekką rezerwą na wymianę części (koszt roweru 1700 zł). Zapisałem się na triathlon. Trochę tak ciągnięty za uszy. Rower mam biegać umiem, pójdę na basen i po sprawie. W końcu, trenowałem z Nadaktywnymi cały listopad, technika pływania nie jest zła! Dobre sobie. Mimo moich dobrych warunków, długich ramion, jakoś nie przekłada to się na siłę zamachnięć, szybkość płynięcia. Po za tym szybko męczę się w wodzie i czuję się spompowany jak po dobrych interwałach biegowych. 

  Przyszło lato. Wróciły myśli o triathlonie. Startować/nie startować? Opłaty nie wrzuciłem, do startu zostaje 2 miesiące, a poziom mojego pluskania jest tam gdzie forma na roztrenowaniu. Ok, podejmuje rękawice, wpłacam kasę. Konsultuję się z trenerem Pawłem Kalinowskim co do planu na start, wprowadzam trening pływacki 2x w tygodniu, rower zostaje 2x w tygodniu, bieganie 3x w tygodniu. Siłą rzeczy siłka odpada, bo siłą doby jest jej bezkompromisowość w liczbie 24 godzin, a kiedyś spać i pracować trzeba :/ Zaczynam więc od początku lipca na ostro. Pływam w jeziorach, na zalewie Dojlidzkim gdzie miał być start żeby się jakoś oswoić z odmienną charakterystyką wody pod pieczą matki natury od tej basenowej. 

  Praca i inne obowiązki sprawiają że trening jest hardkorem, a ja czuje się sponiewierany jak koń po westernie. Brakuje mi czasu na sen i odpoczynek. Odpoczynkiem są luźniejsze biegi, czy lżejsza jazda rowerem. Mówię A, to powiem B... Zanim Białystok trafiam na triathlon w Rawie- z marszu. Dystans 1/10 Ironman, 380 m pływania, 18 km rower, 4.2 km biegu. Ukończyłem w 1 h 1 minutę, na 39 miejscu ze 150 startujących. Mogło być lepiej, ale jak mogło być lepiej skoro płynąłem żabką, w strachu przed skurczami, bez pianki, robiąc zmiany po kilka minut... Pierwsze śliwki, robaczywki.

Triathlon w Rawie przed startem w Bstoku miał być przetarciem.

 
 
Kartka za kartką ubywa z kalendarza, mamy już przeddzień zawodów tych spełniających moje marzenie na ten rok. Kiedy to zleciało? Nie wiem, ale teraz w głowie przelatują wszystkie treningi, gdzie mogłem zrobić coś lepiej, solidniej się przyłożyć - nie ma odwrotu!

Widać że strefa depozytów, zmian, mety, startu, początku trasy, wszystko jest dopięte na ostatni guzik czekając na śmiałków chętnych do zmierzenia się z granicami własnych możliwości do których paszportem jest siła własnej woli.

 

 

 

 

   Ani się obejrzałem już niedziela poranek, wyrywa mnie dźwięk budzika, pora stanąć na wysokości zadania. W odróżnieniu od zawodów biegowych tu trzeba mieć wiele rzeczy dopiętych na tip top bo oprócz butów do biegania, trzeba pamiętać zarówno o sprzęcie rowerowym i pływackim, co najlepiej przygotować dzień przed imprezą. Stawiam się na miejscu. Błysk rowerów, w powietrzu zbiorowy oddech adrenaliny, przedstartowej atmosfery. A rowery oraz akcesoria biegowe należy zostawić ponad godzinę i 15 minut przed startem! Zastanawiałem się po cholerę tak duży czas, rozbieżność w oczekiwaniu na start. Adrenalina adrenaliną, ale jak tyle czasu czeka się to stres działa tylko gorzej. Organizatorzy mówią o potrzebie odprawy zawodników itd. W zawodach biegowych nie raz stawiałem się pół godziny przed startem w biurze zawodów, rach ciach rozgrzewka i do dzieła! Tutaj mamy trening panowania nad emocjami :)  

  Wskakuję w piankę do pływania, która ma zapewnić mi komfort psychiczny i spokój ducha szczura lądowego na głębszej wodzie :) 

  Wymiana zdań z teamem Nadaktywni, krótka rozgrzewka i już dochodzi godzina 11:45 tj oficjalny start!

 Speaker gorączkowo zwołuje wszystkich w strefę startu. Po kolei schodzą się grupki ludzi w czarnych uniformach. Postanawiam przepłynąć się kawałek na rozgrzewkę. To co zobaczyłem w wodzie jednak - wodorosty.. nienawidzę ich widoku. Dobraaa wycięli tak że się nie plączą, damy radę! Przecież nie płynę sam :)


Wbiłem się w tłum...
Skupienie nie jedno ma imię.

START! Czas włączyć pralkę! - taką mieszankę robi  tłum biegnących do wody niczym wygłodniałe szakale zawodników.

  Płynę do pierwszej boi, następnie czeka mnie zakręt 90 stopni w prawo, znowu zakręt i powrót do brzegu ? Proste! Jadę kraulem, tak jak zakładałem od samego początku. Jedni mnie przeganiają, drudzy mieli jedynie zryw do wody. Jakoś się trzymam. Okularki przeciekają. Jedno oko otwarte drugie, kapitan Hook. Jakoś tam się przedzieram, to pięta to łokieć. To co po widoku wodorostów sprawiało obawy przed startem. Adrenalina wszystko maskuje. Widok falujących form przyrody gdzieś głęboko na dnie ze wszystkimi szczegółami neutralizuje fakt, że mam do wykonania zadanie, i nie po to na treningach wylewałem siódme poty! Bojka ominięta, czas na drugą. Czuję że oddech się unormował. Pianka dzięki swoim właściwościom daje dodatkowy pęd, a nogi są odciążone, całe szczęście, że można je zachować na dwie pozostałe konkurencje. Po drugiej bojce pora dobić do brzegu, a potem już będzie tylko z górki. Widzę jak jedni zmieniają styl na żabkowy, inni na grzbiet, czołówka przede mną ciśnie na ostro kraulem, ale jest tak daleko, że skupiam się na utrzymaniu kraula do końca, nie ważne jakim tempem.. Jeeest! Wychodzę z wody, 15 minut, jestem na 48 miejscu. Czuję już endorfinowy haj, na tyle że gdzieś mi ucieka zawleczka do rozpinania pianki. Biegnę więc do strefy zmian w całym stroju i dopiero tam ją ściągam. I tu zdziwko - zbiera mnie na wymioty. Staram się opanować emocje. Wdech wydech. Ale kiedy jak tu trzeba nie spać, zwiedzać, zapier....! Jakoś ogarniam sytuację. Wskakuję na rower i jazda!

 

  Czeka mnie 20 soczystych kilometrów na jednośladzie. Soczystych bo w końcu dystans sprint i tu nie ma czasu na podziwianie widoku tylko od 1 do ostatniej sekundy ma być spina oraz pogoń za jak najlepszym czasem. Pluskanie za mną więc wszystko przede mną! Rura! Jadę jak po odbiór wygranej w totolotka. Ale nie myślę o wygranej, tylko chcę zrobić to jak najszybciej :) Wyprzedzam stopniowo kolejnych zawodników. Podłapuję grupkę żeby wkręcić się w drafting - tj. jazdę na plecach z dawaniem zmian aby ograniczyć stratę sił na opory powietrza, a zaoszczędzoną energię przełożyć na lepszą prędkość. Mam dwóch kompanów, jeden z nich szybko jednak się wykrusza urywam więc do przodu dalej. Mijam stadion Jagielloni Białystok. Kawałek dalej nawrotka.. 180 stopni, wyhamowanie prawie do zera. Łapie mnie jeden z grupki, staram się go zrzucić, dołączamy jednak do kolejnej grupy, znowu nawrotka. Umawiamy się na kolejność zmian i czas ich trwania. Lepiej współpracować niż grać na własną rękę, kiedy można w grupie zyskać. Jazda w grupie daje duży komfort, o czym przekonałem się już na Zambrowskim Maratonie Szosowym (80 km). Ani się obejrzałem, a z roweru pozostało 5 km. Tętno pracuje jak oszalałe. Po wciągniętym żelu energetycznym nie ma śladu. Czuję jak pływanie wycisnęło ze mnie siódme poty. Meldujemy się znowu na dojlidach, upragniona strefa zmian po raz drugi, pozostaje to w czym czuję się najpewniej czyli bieganie :) 

20 km w 34:14 min, dajcie mi trzecie płuco.

  Zanim to jednak dojeżdżam do strefy i bum.. Upadek, całe szczęście bezbolesny.  Gdzieś mi się but zaplątał w szczelinę kostki brukowej. Szybko się otrząsam, zostawiam rower, który kończę na 21 miejscu. 

Go, go Power Rangers!

  Wkładam buty do biegania, transformacja Megazorda i GO! Ruszam jak wystrzelony z procy, mijam dwóch zawodników już na pierwszym kilometrze. Jest cacy, szybko jednak daje o sobie znać duchota i upał wdech wydech wdech wydech, tylko spokojnie, opanuj tempo, ogarnij tętno, nie za szybko. Ścieżka wokół zalewu to kalejdoskop gorąca i chłodu, natury znęcającej się nad moimi płucami. Raz jest dobrze a raz pukam do bram piekła prosząc o azyl. Jeszcze tylko 3 kilometry! Nie po to tyrałem dwie konkurencje żeby sobie teraz odpuścić. Półmetek już za mną, mijam się z kolejnymi biegaczami. 

Ach, jak przyjemnie!

  Za mną pusto, przede mną nikogo? Może jednak trochę poluzować? Nic z tego, pozostał kilometr i jesteśmy po drugiej stronie postanowienia noworocznego :) Wyprzedzam jeszcze jednego triathlonistę. Za zakrętem stoi Ania, Sebastian Mateusz, dopingują, krzycząc że mam dobre miejsce. Dociskam gaz do dechy na ostatnich 200 metrach chłodzonych natryskiem z zimną wodą. Do końca jednak ścigam się już z czasem. 

   Elektroniczna wskazówka w debiucie zamyka się  w 1 godzinie 12 minutach 27 sekundach. Zajmuję 21 miejsce ze 118 startujących oraz jako pierwszy białostoczanin dystansu sprinterskiego melduję się na mecie. Ufff, w końcu mogę wziąć oddech. Dopadam z marszu do strefy gastro - arbuzy, pomarańcze, banany, napoje. Czuję się jak Młody Bóg :) 

  

 

 

 

 

 

 

   Na koniec dodam jeszcze, że marzenie, które wydawało mi się odległe, które kojarzyło mi się z katorżniczym treningiem, ogromem wyrzeczeń i poświęceń stało się faktem, dwukrotnie.        Ukończyłem triathlon, po drugiej stronie postanowienia czuję dumę i radość, oraz pewność, że to co chcemy jest możliwe, jeśli damy sobie szansę żeby to spełnić. Odciągający od tego głos w głowie czuwa żebyśmy się nie wychylali. Ale czy to czuwanie, jest warte żalu za coś czego się nie zrobiło...?

  Szczególne podziękowania dla trenera Pawła Kalinowskiego który czuwał nade mną w trakcie przygotowań. Agaty Halickiej, której wskazówki okazały się cenne w treningu pływackim. Drużynie Nadaktywnych, którzy motywowali mnie swoimi wynikami. I sobie, że nie odpuściłem.

Po drugiej stronie barykady :)

'Marzenia się nie spełniają, marzenia się spełnia!'