sobota, 28 listopada 2015

Motywacja: Aleksander Doba - Polak, który przepłynął kajakiem Atlantyk.

  Była historia o pasterzu owiec, który przebiegł ultramaraton. Pisałem też o spotkaniu z Darkiem Strychalskim, który już po wpisie ukończył UltraMaraton Badwater 2014.
   Tym razem jednak będzie z nieco innej beczki. Wiesz, ile to jest z Europy do Stanów Zjednoczonych - z jednej strony 6 h różnicy w strefie czasowej, kilkanaście godzin lotu samolotem, lub też niezliczone mile morskie. Nie jestem specjalistą od żeglugi (choć patent starszego sternika motorowodnego posiadam), to nie mogę wyjść z podziwu, którego dokonał Polak, a o którym moim zdaniem mało się mówi. Aleksander Doba dokonał coś czego wielu nie było by w stanie sobie wyobrazić w najbardziej szalonych wizjach ludzkich możliwości. Nie będę tu porównywał Ultra Maratonów, bo to jest wyczyn z innej kategorii, ale jak każdy z prawdziwie ekstremalnych godny uwagi - przepłynięcie kajakiem Oceanu!


  Gdy pewnego ranka przeglądałem wiadomości w jednym z portali informacyjnych przetarłem oczy ze zdumienia, gdy ujrzałem jak Pan w podeszłym wieku robi coś o czym miliony ludzi mogą jedynie skwitować hasłami 'czapki z głów i szacunek'. Używając siły własnych ramion, mierzył się z falami, zdany na siebie, los nieobliczalnych sił przyrody, walkę ze swoimi słabościami, czy wytrzymałość pokładu. I mimo, że jego kajak został do tego celu specjalnie przygotowany na zlecenie, a do całego projektu podjął należyte przygotowania aby zminimalizować ryzyko niepowodzenia, jest godne uwagi, ale co jest równie godne. Dookoła niego tygodniami i miesiącami nie było żywej duszy.


  Jestem w szoku... jaką trzeba mieć wytrzymałość fizyczną i psychiczną, będąc zdanym wyłącznie na siebie, w obliczu przetrwania. Dowodzi to dla mnie tylko jednego - gdy chcesz przetrwać - liczysz na siebie - inni mogą Cię jedynie wspierać, jednak tylko od Ciebie zależy czy to co robisz będzie miało sens i od Ciebie zależy czy dotrzesz do celu, przesuniesz granicę, która wydawała się odległą galaktyką, a żadna kosmiczna technologia nie dawała przepustki jej osiągnięcia. Może to być Połówka, Ultra Bieg, IronMan Triathlon, czy jak w tym przykładzie, przeprawa kajakiem na granicy szaleństwa...
  ...Jednak co jest szaleństwem? To, że ktoś stawia się na granicy i kresu swoich sił, czy to, że ktoś ujarzmia swój potencjał w okowach wymówek pt. 'zacznę od jutra'? -na to pytanie odpowiedz sobie sam, jeśli chcesz odpuścić sobie kolejny trening... :)

PS. Jako ciekawostkę dodam, że Pan Aleksander dokonał tego dwukrotnie.

Ryzyko biegacza - co zrobić gdy zatakuje pies?

Idąc, może biegnąc do sedna zapytam wprost - miałeś kiedyś bliskie spotkanie 1-szego stopnia z czworonogiem?
Jeśli nie, to warto uzbroić się na zapas pamiętając o kilku zasadach, zwłaszcza, jeśli biegasz na podmiejskich terenach, gdzie możesz zetknąć się z mniej przyjaznym przyjacielem człowieka.

1) Gdy zobaczysz bezpańskiego psa wałęsającego się po okolicy, warto zwolnić krok, przejść do marszu, drugą stroną ulicy, ponieważ pies łapiąc Cie nagle w swoim polu widzenia może czuć zagrożenie jego przestrzeni i zareagować agresywnie.
 

 2) Gdy pies mierzy Cie wzrokiem nie wpatruj się w niego, możesz go zaprosić w ten sposób do     walki, jak się domyślam, nie chcesz aby skorzystał z tego zaproszenia.
 
3) Gdy pies zaatakuje, nie uciekaj, nie odwracaj się tyłem, stój zachowując zimną krew, a jeśli dalej atakuje tupnij, zacznij machać rękoma - dzisiaj ten punkt podziałał w moim przypadku na rozbieganiu gdy niczym piraci na pokładzie statku handlowego pojawiły się wyszczekane wilczury. 




 

4) Gdy ujadający delikwent wygląda na wyjątkowo agresywnego lub wiesz, że na trasie takiego możesz raczyć swoją obecnością, jedynym wyjściem jest gaz pieprzowy/rzucenie piaskiem po oczach/oblanie go wodą - lepsza taka inwestycja, niż lokata nerwów w kolejce na NFZ ze skaleczoną łydką.

5) Jeśli spotkasz właściciela, a ogoniasty był wyjątkowo agresywny warto zapytać czy był                  


szczepiony, gdzie jego kaganiec skoro bezpańsko wałęsa się po okolicy, w końcu Twoja adrenalina się podniosła wprost proporcjonalnie do zagrożenia, więc czemu takiemu delikwentowi miałoby to ujść na sucho?

6) Jeśli to co powyżej nie zadziała, a nabity mięśniami bydlak niczym  sklepy w Czarny Piątek na Ciebie sunie i nie zawaha się przed niczym, a Ty w oczach masz scenariusz filmu akcji, wspomnienia z wakacji, dyskoteki andrzejkowej z czasów podstawówki, to wiedz, że coś się dzieje - zegnij ręce w łokciach, przyłóż zaciśnięte pięści do szyi i klatki piersiowej pochylając brodę. To pozycja, która zapewni Ci względnie ograniczony uszczerbek na zdrowiu w tym czarnym scenariuszu wydarzeń.

Jak by nie było, zgadzam się z tym, że pies jest oddanym towarzyszem człowieka, jednak to  właściciele powinni być odpowiedzialni za to co mają pod swoim dachem, a biegacz mądry - zapobiegliwy przed szkodą.



wtorek, 3 listopada 2015

3 lata mineły... jak jeden trening.

 30.10.2012. Wtedy się zaczęło... Pierwsze buty, pierwsze treningi opisałem to dokładnie rok temu.
W tym wpisie nie będę powtarzał tego co dało dla mnie bieganie i czym dla mnie jest bo to wiesz dokładnie jeśli śledzisz mój blog :) Po części tym czym dla Ciebie i jednocześnie czymś innym dla mnie. W tym roku przekonałem się, że bieganie przybrało bardziej formę rywalizacji, a nie zabawy i czystej radości. Teraz kiedy mam więcej luzu treningowego nawiązuję do tego co było fundamentem bloga - relacje z zawodów i moje przeżycia, cieszę się samym faktem biegania. Nastawiłem się na wyniki, idąc za prądem poprawianych czasów. Poprawiłem w tym roku życiówkę na Orlen Warsaw Marathon do 36:42 na 10 km, nie wyobrażalnych dla mnie na początku przygody z bieganiem.


  Zwyciężyłem też w tym roku Bieg Pamięci Żołnierzy Wyklętych.  Mimo, że powiało samo-pochwałką trochę, to cały czas mam na uwadze, że bieganie jest dla mnie inspiracją, do tego żeby rozwijać się w innych dziedzinach. Pozwala złapać dystans przez zwiększany dystans, o czym już wiecie :) Pozwala walczyć z kolejnymi wyzwaniami, a adrenaliny towarzyszącej zawodom ciężko zastąpić czymś innym. Pozwala szukać nowych wyzwań, buduje wiarę w siebie. Ale o tym już pisałem tu. Dlatego teraz przy okazji 3 lat biegania i 2 lat pisania bloga, chcę podziękować Wszystkim, którzy przebrnęli ze mną przez relacje, czasem do obłędu szczegółowe. Gdzie dzieliłem się opisami biegów po Mazurach. Pierwszego i jak na razie jedynego zaliczonego Maratonu w 2013 roku.



   W następnym roku - 2014, postawiłem sobie za cel bieg o perłę Narie. Rewolucja biegania do ewolucji w Triathlon już jako mój wyczyn i przełamania się w roku 2015.


  I tradycyjnie na przyszły rok szykuję kolejne wyzwanie. Jak się na tym przytomnie złapałem lubię coś sobie udowodnić na zawodach (a tak konkretniej raz do roku). Zatem trzymaj rękę na pulsie... tylko... pytasz po co? Bo pisząc o swoich wynikach, chcę inspirować też Ciebie do tego by po swojemu odnalazł sens biegania czy triathlonu jako pasji samej w sobie, czy pasji współzawodnictwa oraz otwierania się na kolejne wyzwania.



  Udowadniam Ci, że nie ma murów do obalenia,
Ból jest chwilowy, a satysfakcja wieczna...

Jesteś tu ze mną, 
Więc Jesteś...

 ZWYCIĘZCĄ!

wtorek, 20 października 2015

Sport to nie wysiłek fizyczny, sport to styl życia

  Biegasz, pływasz, jeździsz rowerem, a może grasz w gry zespołowe, ćwiczysz na siłowni, jesteś pasjonatem nordic-walking, snorkelingu, curlingu lub innej mniej lub bardziej znanej dyscypliny sportu. Może masz aspiracje triathlonisty, lub dziesięcioboisty bo ciągle Ci mało. A może realizujesz się jako trójboista w sportach siłowych, akrobata, czy skoczek narciarski. Bez względu na rodzaj Twojego zamiłowania i motywację, ruszasz się więcej niż średni użytkownik powierzchni domowej kanapy operujący pilotem od telewizora. Co Was różni?
  Być może kiedyś sam, za namową, inspiracją oglądanej transmisji w TV, modą, spróbowałeś dyscypliny sportu, która prędzej czy później Cie wciągnęła. Zanim się obejrzałeś, nie wyobrażałaęs sobie tygodnia bez kilku litrów wylanego potu na treningu. Nie mogłeś oprzeć się uczuciu totalnego wyplucia, lub relaksu, któy zwykle nastaje po jakimkolwiek wysiłku fizycznym. Co się działo później...?


  Weszło Ci to w nawyk, zauważyłeś, jak za każdym tygodniem widzisz postępy, czy w wynikach, czy w wyglądzie, czy w granicy swoich możliwości. Poczułeś że żyjesz, że coraz mniej rzeczy wydaje się trudne. Zauważyłeś jak poprawiło się Twoje samopoczucie. Cieszysz się tym bo masz swoją niszę, w której się realizujesz, czy jako hobby, czy jako coś pierwszoplanowego w Twoim życiu. Pewnego dnia jednak, budzisz się rano, sponiewierany chorobą... Jesień... Wiatr, deszcz, chłód, przeszywający Twój kark poprzedniego dnia dał o sobie znać, zobaczyłeś, że nadszedł moment w którym Twój organizm mówi stop... Co dalej?



  Lekarz przypisuje Ci antybiotyk, a Ty przykuty do łóżka, masz w zanadrzu kilka dni przyjaźni z czterema ścianami. Nie możesz się ruszyć, grypa przejęła władzę na stanowisku dowodzenia. Jak na ironię za oknem robi się coraz ładniej, złota pora roku, pokazuje swoje oblicze, widzisz jak promienie słońca delikatnie przełamują smagane wiatrem wielokolorowe liście drze... Jak biegacz za oknem płynnym krokiem przecina horyzont, jak spacerowicze cieszą się tym co dla Ciebie jest na teraz zabronione. Jak rowerowicz odkurzył swój sprzęt zaskoczony powrotem letniej aury... I wtedy uświadamiasz sobie jedną rzecz, a mianowicie...



  Emocje, których doznajesz wprawiają Cię w niekłamane poczucie, iż to co robisz jest czymś, bez czego nie możesz żyć. Uświadamiasz sobie, że czas, poświęcany treningom, nie jest stracony. Wiesz, że to co dla jednych wydaje sie lekkomyślne, stratą czasu, wymysłem, dla Ciebie jest jednym z fundamentów życia. Gdy tak pod kocem odliczasz dni do powrotu na ścieżkę biegową, salę treningową, czy dowolne inne miejsce gdzie uprawiasz sport, który lubisz, dochodzi do Ciebie niczym eureka, prosta, zwięzła...

Sport to nie wysiłek fizyczny - sport to styl życia.

... i tu w miejsce choroby wstaw wymuszoną przerwę w treningu, a przekonasz się jak jest... :)
Pozdro!

sobota, 17 października 2015

Euforia Biegacza i życie na biegowym haju

  "Euforia biegacza (ang. Runner's High) – fenomen stanu euforycznego, pojawiający się podczas biegu długodystansowego lub innej długotrwałej aktywności fizycznej, powodujący zwiększoną odporność na ból i zmęczenie. Teoria euforii biegacza pojawiła się w latach 70. w USA na fali rosnącego entuzjazmu dla biegania, kiedy odkryto receptory opioidowe μ w mózgu."
- Cytując Wikipedię.

A jak to się przedstawia w rzeczywistości?

   Moje pierwsze treningi były dalekie od stanu jakiejkolwiek euforii. Ból nóg w czasie biegu i po, sapanie niczym XIX wieczna lokomotywa, zakwasy kilka dni później. Długo by wymieniać listę objawów, rodem z kolejki do gabinetu internisty. Z czasem stan ten jednak ustępował pozytywnym odczuciom. Po kilku tygodniach od początków (na dziś mojej niemal 3 letniej przygody z bieganiem), zaczęło pojawiać sie coś na wzór uzależnienia, im więcej minut, dystansu przemierzam, tym łapię bardziej dystans do zmęczenia i potu wychodzącego ze mnie z coraz większą intensywnością. Skupienie na zmęczonych nogach, myśli typu <tup, tup, tup... to ile jeszcze zostało mi do przebiegnięcia?> odsuwały się w cień, a na to miejsce niespodziewanie w roli głównej zaczął występować nastrój, który trudno opisać. Zmartwienia i stresy schodzą na drugi plan.


 Im więcej biegniesz, tym więcej dystansu nabierasz do rzeczywistości, która nieraz bywa brutalna. Im dłużej możesz, tym jeszcze więcej chcesz. Zaczynasz się zastanawiać, czy wszystko ze mną ok? Biegniesz dalej i widzisz jak jest przyjemnie. Zapominasz o wszelkich troskach. W butach masz dwie nogi, a za sobą dziesiątki widoków. Na pierwszy plan wchodzi pozytywne nastawienie. Zaraz po nim odkrywasz ile rzeczy staje się prostsze, a to co było nie do przeskoczenia, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wydaje się jedynie progiem zwalniającym na osiedlowej drodze, który biegowym krokiem omijasz swobodnie jak syryjczycy węgierską granicę - no dobra bez podtekstów ;)


  Ten błogi stan trwa tak długo na ile potrafisz go utrzymać. Na ile pozwala Ci Twoje wytrenowanie, zdolność by upajać się nim, a może to na ile pozwala Ci Twój treningowy reżim. Ostatnio, przez intensywne starty ominąłem trochę tą świadomość <kim jestem i dokąd zmierzam>. Jednak dzisiejsze swobodne, nie planowe wybieganie dało mi tyle satysfakcji i przypomniało, jak ważne jest by znaleźć moment w którym trening daje prawdziwą radość, za którą idą w parze niekwestionowane korzyści zdrowotne. Warto spojrzeć na bieganie z tej strony, czy ma się napięty grafik, czy mnóstwo zawodów, czy wymówek, czy innych ciekawszych zajęć.

   Takie spokojne bieganie może przywrócić inne spojrzenie na rzeczywistość i to co przed treningiem wydawało się nie możliwe, nie raz, po jego zakończeniu staje się malutkie niczym cyferki godziny w rogu monitora. To wciąga, jednak wciąganie endorfin, to najzdrowsze uzależnienie jakie znam i nie zamierzam się z niego leczyć.




   Jak jest w Twoim przypadku? Ścigasz się z czasem, dystansem, ilością wyzwań jakie stoją przed Tobą każdego dnia. Możesz mieć inną motywacje, ale łączy nas jedno, jeśli doświadczyłeś tego chociaż raz, to doskonale wiesz czym jest ten fenomen 'legalnego narkotyku'. I oby tak dalej mocno trwał przyjmowany w każdej dawce. Dlatego zamiast próbować zrozumieć teorie z Wikipedii, czasem po prostu lepiej pójść pobiegać w rytm znanej pieśni - "przeżyj to sam" :)




PS.
A jeśli chcesz więcej teorii i tego skąd bieganie się wzięło zajrzyj też tu: Do zabiegania jeden krok - znajdziesz więcej teorii o motywach, dlaczego bieganie wpisało się w naszą ewolucję na dobre, a euforia po wysiłku, zachęca do powtarzania treningów.


piątek, 25 września 2015

5 Białystok Biega 2015 - koniec sezonu w 38 minut i 22 sekundy

   Końcówka lata jest to idealny czas do tego, aby ruszyć na biegowe trasy korzystając z chłodniejszych poranków i wieczór. Stąd też uznałem że warto podsumować sezon solidnym startem w rodzinnym mieście. Treningi biegowe przeplatane rowerem, a wcześniej pływaniem zostały jednak nieco wybite z rytmu. W każdym razie dzięki rowerowi w nogach czułem większą stabilność, wytrzymałość i mniejsze zmęczenie po dłuższych biegach lub biegach interwałowych. Coś za coś jak mawiają, jednak tutaj widzę same zalety, zwłaszcza, że (odpukać) dzięki przejażdżkom rowerowym nogi wzmocniłem na tyle, że kontuzja zapomniała o swoim istnieniu i przestała się do mnie odzywać.
Po Duathlon Maków Mazowiecki miałem niecały tydzień do zawodów, więc formy biegowej nie było gdzie ulepszać - brakowało czasu. Start był więc trochę z marszu.


  Biuro zawodów umiejscowione w strefie Opery Podlaskiej. Tutaj zgłosiłem się w przeddzień startu aby odebrać pakiet. W pakiecie startowym ubogo sama woda, kilka ulotek i dwa flipsy <lol>. Przy odbiorze okazało się, że nie ma w pakiecie koszulki, a po nią powinienem zgłosić się dnia następnego. Ok, nic się nie stało, odbierzemy jutro.
  Niedzielny poranek. Chmury, chmury, bez kropelek z góry. Na głowę nie kapie, wiatru nie ma, jestem wypoczęty, może pobiegniemy na 37 minut? - To się okaże. W dniu zawodów zjawiłem się w okolicach Opery, spotykając po drodze mnóstwo znajomych i zanim dotarłem do depozytów minął dobry kwadrans. Wraz z Piotrkiem z Nadaktywnych przeprowadziliśmy wspólną rozgrzewkę, trucht, przebieżki, skrętoskłony - nauczony poprzednią edycją Białystok Biega - kolka łapie gdy się najmniej spodziewasz. Spodziewaj się jej najmniej wykonując wszelkie skrętoskłony, wymachy ramion, pajacyki, to pozwoli Ci rozgrzać miejsca, w których kolka przypomina o swoim istnieniu.
  Do startu już niewiele, szybkie 'podwójne sznurowadło' łyk wody, meldunek na starcie, piona z Sebą i Mateuszem, planujących łamanie 38 minut. Silna nasza trójka, budową bliższa sprinterom, mamy się trzymać razem :)



  START!
Od początku tempo jest zawrotne, trzymając się w triadzie z chłopakami trzymamy własne tempo. Spokojnie 3:55 min/km. Rozkręcać będziemy się później.


  Ul. Legionowa tutaj mijamy sporo kibiców - widać, że z roku na rok jest coraz więcej świadomych o co w tym całym 'krzyczeniu' chodzi. Dalej nawrotka, znowu bieg ul. Legionową, biegnie się luźno, swobodnie, przez słuchawki z muzyką w uszach przebija co kilkadziesiąt metrów doping słyszany z zewnątrz. Zwykle to dodaje skrzydeł i pomaga nieść się lżej na biegowej trasie. Jednak mam takie dni gdy chce wyłączyć 'tło' i być sam na sam z tym co w moich nogach z natchnieniem gnając do przodu, wyrzucając z siebie nadmiar skumulowanych pokładów energii. Jest bezwietrznie, w głowie wszelkie myśli znikają zanim się pojawią. Ja, metry, kilometry, tempo, bieg, misja trwa, do 10 kilometra.

  Zbiegamy lekko w dół, w stronę ul. Sienkiewicza, zaczynam nabierać prędkości, Seba z Mateuszem współpracują, widać że zależy im na czasie. Dobrze, że biegniemy razem, bo ja poddaje się temu jaką formę tego dnia mam, a na 3 kilometrze niewidzialne natchnienie pchnie mnie do przodu, staram się temu zbytnio nie poddawać - w końcu, w połowie trasy, czeka jeszcze creme de la creme - 730 metrów pod górę na Świętojańskiej. A później łagodny podbieg na Ojca Pio w okolicach 8 kilometra.

  Zbliżamy się do półmetka, zaczyna się walka z podbiegiem. Wdech - wydech, wdech - wydech. Oddech gęstnieje, płuca zaczynają wchodzić na jeszcze wyższe obroty. Na zegarku właśnie wybija 5 km: 19:03. Jest nieźle, drugą połówkę przyspieszę, jak to mam w zwyczaju, dalej musi być tylko lepiej!

 
   Podbieg ten jednak rządził się swoimi prawami. Szpaler dopingujących w głównej mierze złożony z ekipy z Pędziwiatra Białystok sprzyjał mocnemu tempu, zmęczenie odłożone na bok, prujemy więc dalej, praktycznie nie spuszczając z tonu. Utkwiło mi w głowie zdjęcie kota rodem ze Shreka z podpisem: 'Jak to już nie dasz rady?'. Rozbawiło mnie to i kamienne skupienie przerwał na chwilę uśmiech, co zdarza się u mnie raczej okazjonalnie w trakcie zawodów.


    Ul. Ojca Pio. Teraz czuję jak niesiony dopingiem z ul. Świętojańskiej otrzymałem +100 punktów do zmęczenia, oraz +5 do długu tlenowego, który przyjdzie mi spłacać na mecie. Cóż, pozostaje mieć nadzieję i siłę umysłu, aby po nawrotce w okolicach galerii Białej 'przetrawić' łagodne kilometrowe wzgórze. Dalej będzie już lekko z górki. Ta myśl trzymała mnie przy 'życiu' jeśli chodzi o założone 37 minut. Miałem pobiec 'tylko' 3 sekundy szybciej pozostałą piątkę, tj. jedyne 0.6 sek na kilometr. Ja nie dam rady? Wszystko idzie po mojej myśli. Wtedy, nagle zasilanie w nogach odcięło, oddech coraz płytszy. Mateusz mnie wyprzedza. Mamy 7.5 kilometra w nogach. Niecałe 10 minut do Opery. Niecałe 600 sekund do głębokiego oddechu i ulgi na mecie. Czas jakby zaczął się wydłużać z każdą sekundą zamieniającą się w minuty, czułem, że jest kryzys... Całe szczęście kolka z zeszłorocznej edycji Białystok Biega nie pojawiła się, po dwóch podbiegach z rzędu. Pozostało dopiąć sprawy do końca, rwąc do przodu po wynik. Sprawa nie była łatwa bo musiałem pobiec ostatnie dwa kilometry po 3:44 min/km. Podjąłem rękawice. Ruszyłem korzystając z rezerw energii. Zacząłem doganiać Mateusza, jednak ten czując mój oddech na sobie, również podkręcił tempo. Postanowiłem zregenerować się jeszcze, aby dać czasu na finiszu, ale zaraz zaraz, do końca mamy kilometr z kawałkiem... Ktoś znowu krzyczy: Dajesz, dajesz!!! To działa, tylko na chwilę, bo szalejący oddech żyje swoim życiem, głowa swoim, nogi swoim. Postaram się złożyć te puzzle do kupy! Przedostatni kilometr wychodzi na 3:46 min/km! Jeszcze 3 sek. szybciej i będzie 37:59. Plan będzie spełniony!
 



  Dogania mnie 2-3 biegaczy, podłapuję ogon, biegnę z nimi. Mateusz znowu jakby zwolnił, jednak znowu przyspieszył, gdy go doganiałem. Na zegarku kręci się równe 3:43 - tak jak zakładałem! 37 z przodu po raz drugi na trasie z atestem jest w zasięgu!
  Z tej grupy wyprzedzam wszystkich, Mateusz wciąż przede mną, nie daję za wygraną on również. Z oddali widzę doświadczoną Białorusinkę, 300 m przed metą postanawiam rzucić się w pościg.






 Dokręcam śrubę, 3:20 na finiszu, już, już... prawie jesteśmy na miejscu....dasszz radę!!


Wpadam na metę....













I...

    10.1 km 38:22. 
   10 km w czasie 37:59. 
   Zadowolony-niezadowolony?
 Mam mieszane uczucia.
   Uczony doświadczeniem lat poprzednich aby biec jak najbliżej krawężnika, wewnętrznej strony biegu trasy, na zegarku kręcę nadal 10.1 km. Co ciekawe, na biegach w Warszawie, Siemiatyczach na 10 km atest miał równą dychę. Cóż, szwajcarska precyzja atestowania trasy w Białymstoku skłania do mocniejszych treningów i poprawki na innych zawodach. Cieszę się jednak, że mogłem wystartować u siebie i spotkać znajomych walczących o wynik razem ze mną!!
  Wynik sprzed roku pobity o 51 sekund. Sprzed 2 lat o 3 minuty i 53 sekundy.
 Zająłem 38 miejsce na 768 startujących. Mimo poprawy rywale poszli z formą jeszcze wyżej, frekwencja też, spadłem o 4 miejsca w porównaniu do zeszłego roku. Tak czy inaczej, jestem dumny z tego, że nie dałem się kryzysom do końca walcząc o wynik na własnych śmieciach:)
   Na koniec po zawodach udałem się po odbiór koszulki. Tu spotkało mnie rozczarowanie, takowych już nie było. Organizator tłumaczył się niewyrobieniem przez producenta. Koszulkę miałem otrzymać pocztą jednak jej nie otrzymałem do dziś. Jeśli za coś płaci się pieniądze, to moim zdaniem za jakość, a tej organizator nie zapewnił należycie. Co więcej po skomentowaniu tego na profilu Fundacja Białystok Biega - organizator podniósł głos, iż nazwałem kogoś z wolontariuszy 'złodziejem', pokrętnie tłumacząc się z jawnego niedopatrzenia. Taka postawa jednak oznacza dla mnie jedynie brak profesjonalizmu i na poważnie zastanowię się czy pobiec tu za rok. A wystarczyło zwykłe "przepraszamy i wyślemy" ;) Cóż mówię co mi nie pasuje, niestety, często dostaję za to szpilę, bo jak jeden na 1000 może zgłosić przeciw ;)
  Jesteśmy biegaczami, sportowcami. Na treningach nie mamy lekko, dajemy z siebie wszystko. Więc apeluje do Was - to my tworzymy środowisko, warto pracować nad tym aby zmieniać je na lepsze. Nie zadowalajmy się byle czym i otwarcie mówmy o tym. Zwłaszcza jak mówią nam, że 'jest zajebiście', a czujemy, że nie do końca to się pokrywa z rzeczywistością!

Podsumowanie:
+ projekt medalu
+ pogoda tego dnia, idealna do biegania
+ miejsce startu i meta - Opera, ceremonia w Amfiteatrze Opery
 Minusy:
- postawa organizatora
- zmiana trasy na niekorzyść, moim zdaniem wobec poprzednich edycji
- ubogi pakiet startowy


sobota, 19 września 2015

Bieg z przerwą na rower - czyli Duathlon Makowski - III miejsce w kat. wiekowej.

  Dwa triathlony w tym roku zaliczyłem, szukając kolejnych wyzwań moje oko przykuł trzynasty dzień września. W tym terminie bowiem miał się odbyć start w dość jak dla mnie nie typowej formule - tzn. 5 km biegu, 21.5 km rowerem, 2.5 km biegu. W końcu... pływania tu nie mamy, więc tym bardziej mam szanse na koniec sezonu powalczyć o coś więcej?
Zwłaszcza, że treningi rowerowe, które zacząłem wraz z nadejściem wiosny na nabytej szosówce szły mi całkiem nieźle, bieganie też - jak na moje warunki - niczego sobie. Te pokorne spojrzenie na siebie samego.. nie mogło być inaczej, zapisałem się. Bez zbędnego rozwlekania przechodzę do sedna >>>
   Miejsce startu umiejscowione było na spokojnej uliczce domków jednorodzinnych, ok 0.5 km od biura zawodów. Tutaj należało zostawić rower, kask, buty i wszelkie akcesoria niezbędne do walki o wynik oraz poskramiania szalejącego tętna. Brakowało mi trochę elementu porządkowego - skrzynek w które można by było bezpiecznie włożyć wszelkie gadżety, buty zostawiłem wiec przy rowerze, kask na kierownicy, wizualizując to jak zasapany będę dobiegał do strefy zmian i by jak najszybciej przejść do jazdy rowerem.


  Szybka rozgrzewka po odcinku biegowej trasy, wreszcie zwracam uwagę jaka pogoda panuje tego dnia - jest pochmurno, trochę wietrznie, z dużym dystansem do prognozowanych dwudziestu kresek. - Mogłem wziąć czapkę pod kask, bo przy średniej powyżej 30 km/h panuje nieco inna strefa klimatyczna i można się przewiać. Po drodze spotykam Sławka, poznaliśmy się na Triathlonie w Rawie Mazowieckiej, gdzie debiutowałem. Szybka wymiana zdań nt trasy, która na biegu zapowiadała się znośnie, z szybkim rowerem, oraz ponownym biegiem z górką po nawrotce na odcedzenie mocniejszych na rowerze i tych mocniejszych na biegu...
STARTUJEMY!


  Startujemy!
Jak zawsze i wszędzie pierwsze 500 m to start godny mistrzów świata w sprintach i jak zawsze muszę opanować się żeby nie dać się temu porwać. Mam się trzymać 4:00 min/km, nie zwracając uwagi czy obok wybucha III wojna światowa, przechodzi tornado, czy lądują kosmici. I tak po pierwszym kilometrze odstaję trochę w tyle, tak po kolejnym już zaczynam nadrabiać 'straty' z początku. Biegnie się całkiem lekko i przyjemnie, doganiam grupę z czołowej 15-stki, czuje, że jest rezerwa, jednak perspektywa jazdy rowerem i kolejnego biegu nie pozwala mi zwolnić nieco zaciągniętego hamulca.


  - Tylko nie szalej, tylko nie szalej! - potwtarzam sobie. -Szaleć będziesz na rowerze. OD ok 4 km tętno nieco bardziej przyspiesza, czuję że moja mina staje się poważniejsza, przede mną jeszcze podbieg - tutaj niektórym puchną płuca, niektórzy przyspieszają, staram się cały czas trzymać równe tempo. Jeszcze jeden zakręt i 1/3 zawodów już za nami!

Kilku osobowy peleton przed strefą zmian.
    Wbiegam do strefy zmian - rozglądam się za swoim dwukołowym rumakiem, czerwony, czerwony... jeszcze jeden... jest mój! Kabaretem jest, jak z tego wysiłku wszystkie rowery w czerwonym kolorze zaczęły być bliźniakami mojej szosówki, aż chce się chwycić pierwszy z brzegu i ruszyć dalej, byle już na siodełku :)
Kask, buty, rower raz! Biegnę do końca strefy by dalej pędzić już jednośladem. Dosiadam go szybko, dopinam buty, jedno, drugie przełożenie, przede mną już prosta - ogień!



   Ktoś krzyczy zza pleców, jednak nic nie słyszę w pełnym skupieniu ja - meta, po chwili ocknąłem się i ustaliliśmy zmiany. Warto było korzystać z dozwolonego draftingu - jazdy zmiennej za plecami innych zawodników pozwalającej zaoszczędzić siły i zyskać na prędkości. W mgnieniu oka za naszymi plecami pojawiło się kolejnych 3-4 kolarzy, próbujemy ich urwać, jednak odcinek pokiereszowany w stylu szwajcarskiego sera odbiera trochę zapędy do szybszej jazdy. Robię zmiany z jednym z rowerzystów - za nami dalej jedzie kilku osobowa grupka. Zmieniamy się tak co kilkanaście sekund - grupka za nami przyczajona dalej. Chciałem olać temat i przestać dawać zmiany. Jednak postanowiłem przywołać porządek - Eej ludzie, dawać zmiany!! -wykrzyknąłem.
 Po tej reprymendzie odrazu cały peleton zaczął pracować, jednak po chwili szczęka mi lekko opadła, jak przyczajone tygrysy wyrwały do przodu niczym błyskawice w czasie lipcowej burzy. Eee- dobraa gonię ich! Cała stawka się rozciagnęła, starałem się trzymać czołówki, jednak ta odjechała mi już na ok. 400 m. Zostałem sam z zawodnikiem nr 65 trzeba było więc walczyć o jak najlepszy czas, a w biegu o to co zostanie w płucach. Na rowerowym półmetku oceniałem swoją lokatę na miejsce w okolicach pierwszej 10tki.


  Trasa była szybka, wciągnięty żel dodał mi jeszcze trochę energii, nie czułem zimna, adrenalina odsunęła wszystkie chmury obaw, w głowie miałem jedynie szybką jazdę, pilnowanie tempa i natchnienie, które nie dopuszczało myśli o zmęczeniu. Kilka km trasy, do samego końca podążamy równiutką drogą główną, tutaj jest płasko jak na talerzu z przerwami na zjazd i lekkie górki. Można tutaj kręcić ładne prędkości. Czułem jednak, że średnia 36 km/h to nie jest jeszcze kres moich możliwości, które na ten dzień ogranicza krótkie wytrenowanie szosowe, być może sprzęt i jego ustawienie nie do końca odpowiednie dla mnie. Tak czy inaczej po tym krótkim obłoku refleksji na horyzoncie wyłaniają się seledynowe kamizelki - To już koniec?? Na zegarku przecież mam niecałe 20km? Aha. Przypomniało się, że włączyłem go z lekkim opóźnieniem. Ostatni wiraż, coraz więcej widzów, w tym i dopingujących. Zejście z roweru.. Już czuję jak nogi błagają o litość. O ile oddechowo jest dobrze, to mięśnie płaczą z bólu. Zostawiam rower, biegnę.. Ups! przydałoby się zdjąć kask, przez co tracę kilkanaście cennych sekund. Szybko ruszam jednak z powrotem by walczyć przez kolejne 2.5 km biegania.

No dobra, to tylko 2.5 km.. :)
  Biegnę za jednym z zawodników w koszulce Ursynowa, a jeszcze niedawno wyprzedzałem go rowerem. Odchodzi mi jednak dość szybko, mimo próby dotrzymania kroku. Doganiam jednak dzięki temu pewnego jegomościa z którym serdecznie przybijam piątkę. Daje mi to powera, nim się obejrzałem a pozostał kilometr! Jeszcze przed nawrotką wyprzedzam kolejnego zawodnika. Raz, raz raz! 3:43 min/km bije na zegarku. Czy dam radę szybciej? Na horyzoncie widzę jeszcze koszulkę Ursynowa, jednak jest za daleko by przybić piątkę :) za to 300 m przede mną wolniejszy biegacz.        Próbuję odpalić nitro, jednak w rezerwie niewiele już zostało... Trzymam więc tempo sfatygowany podbiegiem który odarł mnie z resztek sił, pozostaje mi 100 m!!
 Gonię więc widząc zawodnika podnoszącego ręce w geście triumfu... Mam już do niego 50, 40, 30 m, nagle słyszę głos 'tłumu' który go ostrzega, a dla mnie prosta do walki już się kończy...
Wpadam na metę!! :)

Zadowolony - niezadowolony.
  Oddech  nareszcze może się wyszaleć do końca. Spłacam dług tlenowy, zaciągany przez 1 h 6 min i 27 sekund nieustannego wysiłku :) Prędko dochodzą endorfiny i już na tapecie mam dobry humor wraz z pakietem radości, uśmiechu, oraz ulgi, bo już po wszystkim :) Dochodzą mnie słuchy, że na mecie jestem dziewiąty. Tym większa radość, ale czy załapię się na pudełko? Byłoby zacnie.

III miejsce w kat. wiekowej M24-29
  Jeeest! Puchar należy do mnie! Spiker wyczytuje mnie jako osobę zamykającą czołówkę w kat. wiekowej! Nie mogę wyrzucić tego z siebie, jest super, a ja jestem kompletnie zaskoczony :)
  Gdy emocje opadły, czuję, że w przyszłym roku mogę zmieścić się w 1 h i 5 minutach, czeka mnie jednak sporo treningu. Ten wynik dał mi motywacyjnego kopa by pracować dalej nad formą. Zachęca też dobra organizacją zawodów, po za drobnymi niedociągnięciami jak strefa zmian, które można poprawić.
Do zobaczenia za rok!

niedziela, 6 września 2015

Elemental Triathlon Białystok - mój pierwszy triathlon na dystansie sprint

  Zima, Nowy Rok 2015, biorę do ręki zeszyt, wymyślam co mogę dopisać do listy noworocznych celów...
  Życiówki w bieganiu już wypisane... Pomijając te cele po za sportowe i sportowe, pomysłów zaczyna brakować... Może by tak triathlon? Nie,nie - pływam słabo, rower szosowy dopiero w planach do kupienia, z resztą, nie wspominając o lęku przed pływanie w otwartych wodach, możliwym skurczu który mnie złapie, cały scenariusz niepowodzenia urodził się szybciej niż myśl o starcie i pomysł zgasł. Poszedłem pobiegać, wróciłem, siadam znowu do pisania... I nieśmiało umieszczam tam ukończenie trzech dyscyplin w roku 2015. Myślę sobie, marzyć każdy może, ale pomyśleć o dystansie wodnym - potworze - brrr. Odpalam po raz kolejny filmik - Isklar Norseman Triathlon.   'Norseman Xtreme Triathlon (3.8 km/180 km/42 km) – te norweskie zawody plasują się – w zależności od publikacji – na drugim lub trzecim miejscu w TOP10 najtrudniejszych triathlonów na świecie. Do dziś ukończyło go zaledwie pięcioro Polaków. Zmagania rozpoczynają się skokiem z promu w zimne wody drugiego co do wielkości fiordu na świecie. A potem jest tylko trudniej.' Kurcze, dobre dziki - pomyślałem. Jaki więc jest problem rozkminiać skoro miałbym do przepłynięcia 750 metrów? Tylko i aż? Przekonamy się...



  Przyszła wiosna, gorączkowe poszukiwanie roweru z ramą pasującą do moich gabarytów - 196 cm wzrostu zakończyło się pozytywnie. Zamknąłem się w zakładanym budżecie z lekką rezerwą na wymianę części (koszt roweru 1700 zł). Zapisałem się na triathlon. Trochę tak ciągnięty za uszy. Rower mam biegać umiem, pójdę na basen i po sprawie. W końcu, trenowałem z Nadaktywnymi cały listopad, technika pływania nie jest zła! Dobre sobie. Mimo moich dobrych warunków, długich ramion, jakoś nie przekłada to się na siłę zamachnięć, szybkość płynięcia. Po za tym szybko męczę się w wodzie i czuję się spompowany jak po dobrych interwałach biegowych. 

  Przyszło lato. Wróciły myśli o triathlonie. Startować/nie startować? Opłaty nie wrzuciłem, do startu zostaje 2 miesiące, a poziom mojego pluskania jest tam gdzie forma na roztrenowaniu. Ok, podejmuje rękawice, wpłacam kasę. Konsultuję się z trenerem Pawłem Kalinowskim co do planu na start, wprowadzam trening pływacki 2x w tygodniu, rower zostaje 2x w tygodniu, bieganie 3x w tygodniu. Siłą rzeczy siłka odpada, bo siłą doby jest jej bezkompromisowość w liczbie 24 godzin, a kiedyś spać i pracować trzeba :/ Zaczynam więc od początku lipca na ostro. Pływam w jeziorach, na zalewie Dojlidzkim gdzie miał być start żeby się jakoś oswoić z odmienną charakterystyką wody pod pieczą matki natury od tej basenowej. 

  Praca i inne obowiązki sprawiają że trening jest hardkorem, a ja czuje się sponiewierany jak koń po westernie. Brakuje mi czasu na sen i odpoczynek. Odpoczynkiem są luźniejsze biegi, czy lżejsza jazda rowerem. Mówię A, to powiem B... Zanim Białystok trafiam na triathlon w Rawie- z marszu. Dystans 1/10 Ironman, 380 m pływania, 18 km rower, 4.2 km biegu. Ukończyłem w 1 h 1 minutę, na 39 miejscu ze 150 startujących. Mogło być lepiej, ale jak mogło być lepiej skoro płynąłem żabką, w strachu przed skurczami, bez pianki, robiąc zmiany po kilka minut... Pierwsze śliwki, robaczywki.

Triathlon w Rawie przed startem w Bstoku miał być przetarciem.

 
 
Kartka za kartką ubywa z kalendarza, mamy już przeddzień zawodów tych spełniających moje marzenie na ten rok. Kiedy to zleciało? Nie wiem, ale teraz w głowie przelatują wszystkie treningi, gdzie mogłem zrobić coś lepiej, solidniej się przyłożyć - nie ma odwrotu!

Widać że strefa depozytów, zmian, mety, startu, początku trasy, wszystko jest dopięte na ostatni guzik czekając na śmiałków chętnych do zmierzenia się z granicami własnych możliwości do których paszportem jest siła własnej woli.

 

 

 

 

   Ani się obejrzałem już niedziela poranek, wyrywa mnie dźwięk budzika, pora stanąć na wysokości zadania. W odróżnieniu od zawodów biegowych tu trzeba mieć wiele rzeczy dopiętych na tip top bo oprócz butów do biegania, trzeba pamiętać zarówno o sprzęcie rowerowym i pływackim, co najlepiej przygotować dzień przed imprezą. Stawiam się na miejscu. Błysk rowerów, w powietrzu zbiorowy oddech adrenaliny, przedstartowej atmosfery. A rowery oraz akcesoria biegowe należy zostawić ponad godzinę i 15 minut przed startem! Zastanawiałem się po cholerę tak duży czas, rozbieżność w oczekiwaniu na start. Adrenalina adrenaliną, ale jak tyle czasu czeka się to stres działa tylko gorzej. Organizatorzy mówią o potrzebie odprawy zawodników itd. W zawodach biegowych nie raz stawiałem się pół godziny przed startem w biurze zawodów, rach ciach rozgrzewka i do dzieła! Tutaj mamy trening panowania nad emocjami :)  

  Wskakuję w piankę do pływania, która ma zapewnić mi komfort psychiczny i spokój ducha szczura lądowego na głębszej wodzie :) 

  Wymiana zdań z teamem Nadaktywni, krótka rozgrzewka i już dochodzi godzina 11:45 tj oficjalny start!

 Speaker gorączkowo zwołuje wszystkich w strefę startu. Po kolei schodzą się grupki ludzi w czarnych uniformach. Postanawiam przepłynąć się kawałek na rozgrzewkę. To co zobaczyłem w wodzie jednak - wodorosty.. nienawidzę ich widoku. Dobraaa wycięli tak że się nie plączą, damy radę! Przecież nie płynę sam :)


Wbiłem się w tłum...
Skupienie nie jedno ma imię.

START! Czas włączyć pralkę! - taką mieszankę robi  tłum biegnących do wody niczym wygłodniałe szakale zawodników.

  Płynę do pierwszej boi, następnie czeka mnie zakręt 90 stopni w prawo, znowu zakręt i powrót do brzegu ? Proste! Jadę kraulem, tak jak zakładałem od samego początku. Jedni mnie przeganiają, drudzy mieli jedynie zryw do wody. Jakoś się trzymam. Okularki przeciekają. Jedno oko otwarte drugie, kapitan Hook. Jakoś tam się przedzieram, to pięta to łokieć. To co po widoku wodorostów sprawiało obawy przed startem. Adrenalina wszystko maskuje. Widok falujących form przyrody gdzieś głęboko na dnie ze wszystkimi szczegółami neutralizuje fakt, że mam do wykonania zadanie, i nie po to na treningach wylewałem siódme poty! Bojka ominięta, czas na drugą. Czuję że oddech się unormował. Pianka dzięki swoim właściwościom daje dodatkowy pęd, a nogi są odciążone, całe szczęście, że można je zachować na dwie pozostałe konkurencje. Po drugiej bojce pora dobić do brzegu, a potem już będzie tylko z górki. Widzę jak jedni zmieniają styl na żabkowy, inni na grzbiet, czołówka przede mną ciśnie na ostro kraulem, ale jest tak daleko, że skupiam się na utrzymaniu kraula do końca, nie ważne jakim tempem.. Jeeest! Wychodzę z wody, 15 minut, jestem na 48 miejscu. Czuję już endorfinowy haj, na tyle że gdzieś mi ucieka zawleczka do rozpinania pianki. Biegnę więc do strefy zmian w całym stroju i dopiero tam ją ściągam. I tu zdziwko - zbiera mnie na wymioty. Staram się opanować emocje. Wdech wydech. Ale kiedy jak tu trzeba nie spać, zwiedzać, zapier....! Jakoś ogarniam sytuację. Wskakuję na rower i jazda!

 

  Czeka mnie 20 soczystych kilometrów na jednośladzie. Soczystych bo w końcu dystans sprint i tu nie ma czasu na podziwianie widoku tylko od 1 do ostatniej sekundy ma być spina oraz pogoń za jak najlepszym czasem. Pluskanie za mną więc wszystko przede mną! Rura! Jadę jak po odbiór wygranej w totolotka. Ale nie myślę o wygranej, tylko chcę zrobić to jak najszybciej :) Wyprzedzam stopniowo kolejnych zawodników. Podłapuję grupkę żeby wkręcić się w drafting - tj. jazdę na plecach z dawaniem zmian aby ograniczyć stratę sił na opory powietrza, a zaoszczędzoną energię przełożyć na lepszą prędkość. Mam dwóch kompanów, jeden z nich szybko jednak się wykrusza urywam więc do przodu dalej. Mijam stadion Jagielloni Białystok. Kawałek dalej nawrotka.. 180 stopni, wyhamowanie prawie do zera. Łapie mnie jeden z grupki, staram się go zrzucić, dołączamy jednak do kolejnej grupy, znowu nawrotka. Umawiamy się na kolejność zmian i czas ich trwania. Lepiej współpracować niż grać na własną rękę, kiedy można w grupie zyskać. Jazda w grupie daje duży komfort, o czym przekonałem się już na Zambrowskim Maratonie Szosowym (80 km). Ani się obejrzałem, a z roweru pozostało 5 km. Tętno pracuje jak oszalałe. Po wciągniętym żelu energetycznym nie ma śladu. Czuję jak pływanie wycisnęło ze mnie siódme poty. Meldujemy się znowu na dojlidach, upragniona strefa zmian po raz drugi, pozostaje to w czym czuję się najpewniej czyli bieganie :) 

20 km w 34:14 min, dajcie mi trzecie płuco.

  Zanim to jednak dojeżdżam do strefy i bum.. Upadek, całe szczęście bezbolesny.  Gdzieś mi się but zaplątał w szczelinę kostki brukowej. Szybko się otrząsam, zostawiam rower, który kończę na 21 miejscu. 

Go, go Power Rangers!

  Wkładam buty do biegania, transformacja Megazorda i GO! Ruszam jak wystrzelony z procy, mijam dwóch zawodników już na pierwszym kilometrze. Jest cacy, szybko jednak daje o sobie znać duchota i upał wdech wydech wdech wydech, tylko spokojnie, opanuj tempo, ogarnij tętno, nie za szybko. Ścieżka wokół zalewu to kalejdoskop gorąca i chłodu, natury znęcającej się nad moimi płucami. Raz jest dobrze a raz pukam do bram piekła prosząc o azyl. Jeszcze tylko 3 kilometry! Nie po to tyrałem dwie konkurencje żeby sobie teraz odpuścić. Półmetek już za mną, mijam się z kolejnymi biegaczami. 

Ach, jak przyjemnie!

  Za mną pusto, przede mną nikogo? Może jednak trochę poluzować? Nic z tego, pozostał kilometr i jesteśmy po drugiej stronie postanowienia noworocznego :) Wyprzedzam jeszcze jednego triathlonistę. Za zakrętem stoi Ania, Sebastian Mateusz, dopingują, krzycząc że mam dobre miejsce. Dociskam gaz do dechy na ostatnich 200 metrach chłodzonych natryskiem z zimną wodą. Do końca jednak ścigam się już z czasem. 

   Elektroniczna wskazówka w debiucie zamyka się  w 1 godzinie 12 minutach 27 sekundach. Zajmuję 21 miejsce ze 118 startujących oraz jako pierwszy białostoczanin dystansu sprinterskiego melduję się na mecie. Ufff, w końcu mogę wziąć oddech. Dopadam z marszu do strefy gastro - arbuzy, pomarańcze, banany, napoje. Czuję się jak Młody Bóg :) 

  

 

 

 

 

 

 

   Na koniec dodam jeszcze, że marzenie, które wydawało mi się odległe, które kojarzyło mi się z katorżniczym treningiem, ogromem wyrzeczeń i poświęceń stało się faktem, dwukrotnie.        Ukończyłem triathlon, po drugiej stronie postanowienia czuję dumę i radość, oraz pewność, że to co chcemy jest możliwe, jeśli damy sobie szansę żeby to spełnić. Odciągający od tego głos w głowie czuwa żebyśmy się nie wychylali. Ale czy to czuwanie, jest warte żalu za coś czego się nie zrobiło...?

  Szczególne podziękowania dla trenera Pawła Kalinowskiego który czuwał nade mną w trakcie przygotowań. Agaty Halickiej, której wskazówki okazały się cenne w treningu pływackim. Drużynie Nadaktywnych, którzy motywowali mnie swoimi wynikami. I sobie, że nie odpuściłem.

Po drugiej stronie barykady :)

'Marzenia się nie spełniają, marzenia się spełnia!'

sobota, 29 sierpnia 2015

Decathlon, czyli dziesięciobój lekkoatletyczny

Czym jest talent?
Jedni powiedzą, że można być mistrzem tylko w jednym albo dobrym/przyzwoitym w wielu dyscyplinach, zawodach. Ktoś inny się oburzył i powiedział, że można połączyć wiele dziedzin z powodzeniem, stworzył więc...
Decathlon - czyli dziesięciobój (nie nazwa sieci sklepów) to konkurencja lekkoatletyczna łącząca dziesięć dyscyplin:
1 bieg na 100 m
2 skok w dal
3 pchnięcie kulą
4 skok w wzyż
5 bieg na 400 m
6 bieg na 110 m przez płotki
7 rzut dyskiem
8 skok o tyczce
9 rzut oszczepem
10 bieg na 1500 m


Poszczególne wyniki sumowane są w punktach. Aktualnym rekordzistą świata jest Ashton Eaton 9039 pkt.
Rekordzistą Polski w tej dyscyplinie jest Sebastian Chmara który ustanowił ten wynik 17.05.1998 roku który uzystkał 8566 pkt.

Dzisiaj o godz. 14:10 na MŚ w Pekinie odbędzie się finał biegu na dystansie 1500 m kończący zmagania tej niszowej konkurencji.
Po nowy rekord świata biegnie Ashton Eaton - polecam obejrzeć filmik - to co wyprawia ten gość robi wrażenie.
A ja po ukończeniu triathlonu (relacja niebawem) łączącego trzy płaszczyzny, zastanawiam się ile trwa u niego doba żeby znaleźć czas na to wszystko...


środa, 17 czerwca 2015

Ekiden Sztafeta Maratońska - Białystok 14.06.2015

Ekiden Sztafeta Maratońska, Białystok 14.06.2015

Zacięta rywalizacja od początku do końca, ze zwrotami, jak w produkcji amerykańskiego filmu akcji (no dobra, polskie też bywają niezłe). Wyrównana walka z teamem Stowarzyszenie Nadaktywni... a w międzyczasie...
Skwar w okolicy zmian - plac przed Teatrem Węgierki - przed biegiem dawał się we znaki, niespodziewanie zaskoczyła też ściana deszczu, której najstarsi jasnowidze się nie spodziewali... którą przedzierały dwie pierwsze zmiany Pędziwiatrów - Tomek z biegiem 7 km oraz Adam, 10 km z wykręconymi 36 minutami, Dawid mimo doskwierającej kolki nabiegał również ładny czas 37 minut, jednak mimo solidnej postawy, mieliśmy przeszło dwie minuty straty. Tymczasem przyszła pora na Łukasza, oraz moment na wyrównanie bojów, kapitan, jak na kapitana zespołu przystało nadrobił cenne 120 sekund. Przedostatnia zmiana - Maciek wyprzedza Anię z Nadaktywnych i do końca nie oddajemy uzyskanej przewagi, co potwierdzam ostatnią zmianą (5 km) w asyście reszty chłopaków z teamu, którzy odegrali ważną i bezcenną rolę peacemakerów na kilku odcinkach, co bardzo mi pomogło - bieg zacząłem od startu w temperaturze bliskiej piekarnika, który przeszedł w termoobieg - odcinki po tropikalnych, parnych zakamarkach parku, które przechodziły znowu w uliczny piekarnik. Dwa natryski rozstawione na trasie podbijały tętno w ułamek sekundy, wrażenie jakby serce na chwilę robiło pauzę... Finalnie pauza nastąpiła... gdy przecięliśmy wstęgę jako pierwszy team na mecie :)!

Werdykt oficjalny to...
Dystans Maratonu zamykamy w 2 h 37 min 42 s.
Miejsce pierwsze z blisko 150 startujących zespołów!





Dużo emocji, dużo adrenaliny, dużo zabawy i pozytywnych chwil w doborowym gronie :)



PS. Wieczór wcześniej byłem na weselu - ładowanie glikogenu ciastami i różnymi specjałami + kilkanaście rund tanecznych podziałało korzystnie, mimo zapadana w sen ze wschodem słońca... polecam jako rozruch przed zawodami, ale nie polecam dokładać procentów, jeśli zawody mają być na 200 % tętna ;)
PS 2: Pozdrowienia dla 'nieznajomego biegacza' z pewnego teamu, który miał chwilę intensywnej koncentracji i przemyśleń egzystencjalnych przed biegiem w Toi Toiu, przez co jego zespół ze zmianą czekał 5 minut, poprawiłeś nam humor na resztę dnia ;) masz u mnie piwo.
PS 3: Zgarnęliśmy pakiety na Maraton w Poznaniu jesienią i teraz mam dylemat... startować / nie startować?
PS 4: Już teraz zapraszam wszystkich do Białegostoku na Ekiden za rok - część kwoty idzie na cele charytatywne, więc tym bardziej warto :)
PS 5: Data premiery nieznana.


czwartek, 11 czerwca 2015

Czym są marzenia?

-> życzeniami do spełnienia,
-> zadaniami do załatwienia,
-> celami do zrobienia...

  A może...

  Tym co mówi Nasz wewnętrzny głos, tym co dyktuje Nasza podświadomość. Gdy biegnę nie raz zagłębiam się w sobie i pozwalam myślom płynąć. Odkrywam jak na wierzch wypływają schowane pod płaszczem codzienności fantazje, czasem zupełnie oderwane od tego co przyziemne. Może to być coś co nagle porusza, gdy zobaczę miejsce, przedmiot - u mnie były to m.in. buty do biegania - a może temat rozmowy, człowiek, widok przez okno, dźwięk, muzyka. Uważam, że to wszystko co nas otacza i to gdzie podążamy, gdzie znajdujemy się każdego dnia ma swój określony cel, swoje przesłanie i znaczenie. Dlatego warto być uważnym, otwartym na nowe możliwości. Po to aby iść za tym co sprawia, że nasze serce bije mocniej, oddech przyspiesza, a myśli dają ku temu pomysł za pomysłem... Nie ważne w jakich kategoriach, każde marzenie jest wielkie, bo Tylko Ty wiesz ile jest warte, a jest najcenniejsze, bo nie da się go wyrazić w żadnej walucie, kursie i notowaniu.

"Za dwadzieścia lat bar­dziej będziesz żałował te­go, cze­go nie zro­biłeś, niż te­go, co zro­biłeś. Więc od­wiąż li­ny, opuść bez­pie­czną przys­tań. Złap w żag­le po­myślne wiat­ry. Podróżuj, śnij, od­kry­waj."

- Mark Twain.

 'Opuść bezpieczną przystań' - pójdź tam gdzie nie miałeś odwagi, zrób to czego się bałeś, powiedz to przed czym się powstrzymywałeś - poczuj wolność, bo chwila w której to czytasz się nie powtórzy, tak jak wczorajszy dzień, więc... na co czekasz? (bez reklamy Snickersa ;)

  Biegam, odkrywam, podróżuję i wiem, że misja mojego życia jeszcze jest przede mną, a każdy dzień jest przystankiem na kursie do jej właściwego odkrycia. Bieganie to składnik, paliwo, a gdy się spala, pobudza się myśl, tłuszcz płacze, a nie raz też bolą nogi. Jednak gdy przecieram szlak, wiem, że każdy krok czyni mnie silniejszym, odważniejszym - po to abym zostawił ślad, ślad swojej obecności tu kiedy jestem i piszę na blogu...

 ...m.in. po to aby zainspirować czytających, będących ze mną w biegowej pasji... :) Peace.


środa, 10 czerwca 2015

Kolorowy tort na Biegu o Puchar Wyspy Giżyckiej 10 km

  Popołudnie, sobota, jesteśmy na miejscu. W przeddzień zawodów pogoda w Giżycku jest iście letnio-hawajska z ogrzewającymi podmuchami jeziornego wiatru w tle, tylko kokosów brak i falujących tropikalnych palm (pewnie jeszcze nie zakwitły). Wraz ze znajomymi udaliśmy się najpierw na obiad następnie wskoczyliśmy spacerem na plażę - dochodziła już godz. 20. Nie ukrywam, liczyłem na dobrze nagrzaną kąpiel. Co liczyć to można się przeliczyć, także ukłony dla wszystkich triathlonistów, którzy pływają wiosną kilkusetmetrowe odcinki na zawodach i nie tylko w tak rozpalonej zimnem H2O...
   Jako, że trafiliśmy na Dni Giżycka, wieczorem miał się odbyć koncert, jednak jak sprawdziliśmy, był to występ bez historii - brak frekwencji i nie poruszył naszych emocji wybitnie, więc mecz Ligi Mistrzów w jednym z pubów nabitych jak szampan pod korek był najlepszą opcją tego wieczora(u). Następnie kolejny spacer i po rozruchowym Biegu Wodociągowca tego samego dnia rano w Białymstoku przyszła pora na długo wyczekiwany sen. Tak na marginesie, muszę przyznać, że Giżycko rozwija się dość prężnie, sądząc po nowym porcie Ekomarina, czy knajpkach powstających jak grzyby po deszczu wzdłuż kanału wpadającego do jeziora, czy deptaku prowadzącym do molo, oraz długiej, nowoczesnej kładce z tarasem widokowym. Ta myśl poprzedziła opadnięcie powiek...     
  Chrapu-chrapu, a tu za oknem rozbudza mnie donośne gadu-gadu, zebrała się rozhulana grupka amatorów nocnych rozmów pod oknem. Szybko więc przywołałem ich do porządku, jednak Ci skwitowali to poruszająco dogłębną ripostą: 'To dzwoń na pały'. Wsadziłem zatyczki do uszu i jakoś uciąłem komara na moment, bo później znów była to jedna z tych niewielu niepamiętnych bezsennych nocy, przeplatana pobudkami, w dodatku duszna. Nie dziwię się jednak temperaturze panującej w kwaterze, skoro na budynku widniały wymowne cyfry '1906'. Może to duch historii tego miejsca nie pozwalał mi zasnąć. Przewalając się tak z boku na bok... Pobudka! Chwilę po wstaniu wyglądam jak podobny do nikogo. Szybko pod prysznic, w gacie i jazda na start!
Po błyskawicznym ogarnięciu jesteśmy z Justyną w biurze zawodów w Ekomarina Giżycko. Ospale wydawane pakiety startowe przypominały mi o potrzebie snu, miałem wrażenie, że za chwilę zamienię się w jednego z głównego bohaterów filmu pt. 'Wyścig szczurów' - cierpiącego na narkolepsję - czyli napadowe ataki snu, tj. będę biegł w zawodach z przystankami na szybką drzemkę. Ponadto, jak się okazało startujemy o 9 zamiast 9:30 - zmiana regulaminu miesiąc przed zawodami.. sic! zatem pozostało mi niecałe 8 minut rozgrzewki! Zasuwam przebieżki wzdłuż portu jachtowego, powietrze i pogoda tego ranka zapowiadały walkę z żarem, ku mojej uldze momentalnie niebo spowijać zaczęły rozciągliwe chmury osłaniając promienie słońca, a lekki wiatr masował płuca.
   Szybko przywołany słysząc spikera ustawiam się w czołówce na starcie. W planie minimum jest złamanie 38 minut. Start!
   Wyrwani jak gęsi pościgowe lecimy w tłumie łączonym - zawodnicy z dystansu na Półmaraton + 10 km. Okoliczni poranni spacerowicze mieli zapewne ciekawy widok połączony ze zdziwieniem - grupa kenijczyków, następnie reszty biegaczy przeszywających alejki położone nieopodal plaży miejskiej i molo podążają jeden za drugim z miną pełnego skupienia, niczym zadaniowe roboty. Przede mną była kilkuosobowa grupka kobiet - nie to, że jestem zaskoczony - biegły w tempie poniżej 3:40 min/km. Jak by nie było trochę za żwawo, jak dla mnie. Tętno szybko kręci się w rejonach 90 %. I w tym momencie... dochodzą mnie wspomnienia. Jak było kiedyś w Giżycku, jak było kiedyś gdy w wieku kilku lat odwiedzałem to miejsce z najbliższą rodziną, gdy przeżywałem pierwsze zaloty ze starciami samców zabiegających o względy plażowej miss, typu 'kto ma ładniejszy latawiec' ;) jak odwiedzałem brata mojego dziadka, który miał ciekawy dietetyczny trik - od czasu do czasu spożywał skorupki od jajek, które podobno są skarbnicą minerałów - być może to był jeden z jego sposobów na długowieczność :) Oh i ah, zrobiło się sentymentalnie... Mogłem porównać to miasto sprzed prawie 20 lat, jak jest teraz, a jak czas płynący nieuchronnie pozostawił ten wyjątkowy klimat, który sprawia, iż za każdym razem czuję nostalgię, wolność, radość i wszystkie nieskrępowane codziennością emocje, dające o sobie znać jakby to było wczoraj, gdy czuję się jak dzieciak, beztroski, pozbawiony zmartwień, odpowiedzialności, obowiązkowości. Zaskoczyło mnie to, iż po raz kolejny taki tryb przemyśleniowo-wspomnieniowy załączył mi się w trakcie biegu.  
  Wracam do rzeczywistości. Po zaliczeniu pierwszego kilometra doganiam Elizę, widzę, że moc jest z Nią tego dnia, więc pozdrawiam, lecę dalej. Dobijamy do kanału, deptaku prowadzącego równolegle. Tutaj wskakujemy na obrotowy most - jeden z niewielu czynnych w polsce - przyp. red. ;) Drugi kilometr już pika-pika. Wkraczamy do parku - wolontariuszki wskazują trasę, aby zrobić kółeczko, kręcimy... jak się okazuje niepotrzebnie, słyszymy krzyk, ktoś za plecami mówi, żeby biec prosto, ktoś mówi, że jest dobrze, w pewnym momencie staję na środku drogi i mówię ku**a mać! to jak w końcu!? Postanawiam biec dalej, pędząc tak wybiegamy z parku, dopiero co trzeci kilometr. A trasa tym razem biegnie pod znakiem asfaltu, biegacze przeskakują z jednej strony na drugą, jakby miał się zapowiadać srogi wiraż, nic bardziej mylnego. Zastanawiam się czy niektórym słońće tego dnia za mocno nie przygrzało, bo niektórzy tak skakali jak koniki polne z jednej strony na druga, ale po wkurzeniu w parku i pomieszaniem zakrętów rozbawiło mnie to, więc biegnąc przyglądałem się temu z zaciekawieniem. Rozwidlenie 21-10, skręcam więc na 10 - wpadamy do lasu, czwarty kilometr - zaczyna się lekki podbieg, luzuję troche tempo, tego dnia zawór w płucach przyblokowany, tempo spadło mi do 4:00, poczułem się jak świeżak, mieszający tempo z kilometra na kilometr. Opanowałem ten chwilowy kryzys łapiąc płaski odcinek, tu dogania mnie biegacz z Mrągowa. Korzystając z okazji, podłapuję go jako zająca. po wybiegnięciu z lasu licznik otwiera 5 kilometrów. postanawiam 'strząsnąć rywala' podkręcając tempo do 3:46 min/km. Kosztuje mnie to sporo sił, sapię dość mocno. Twierdza Boyen - deptak, kamienisty, wyboisty - to odcinek trasy który wspominam jak najmniej mile - bieganie po kamieniach jest gorsze od anyżowych cukierków. Wybiegam z twierdzy, widzę, że pozostało już niewiele, na liczniku siódmy kilometr. Uff siódemka to dla mnie szczęśliwa liczba, wiem, że gdy się pojawi, później jest z górki :) Wracamy znowu nad kanał, mijamy z powrotem most obrotowy, muszę nieco rozbudzać nierozgarniętych wolontariuszy, aby szybciej wskazywali trasę. Mijam Żeglugę Giżycką, miejsce gdzie wczoraj oglądałem mecz, szykuję się na mocny finisz, bo ósmy kilometr dobiegł już końca. Wiem, że teraz czeka mnie ostatni kawałek z odkrytą przestrzenią na molo, a zatem walka z wiatrem i żywiołem. Nic z tych rzeczy, trasa odgrodzona, prowadzi już na Finisz! Raptownie dogania mnie biegacz z Mrągowa, a ja wyrwany jak ze snu, cisnę do mety! Ależ to był szaleńczy pęd, aby dobić Metę na ostatnich 100 metrach z tempem 2:30 min/km! Uff medal już na szyi, na mecie widzę niewielu, zapowiada się dobrze?  
  Czekam na listę z wynikami... I jestem, 7 ze 180 startujących z czasem 36 minut i 41 s, 3 w kat. wiekowej! Uradowany wracam do grupki dobiegających znajomych, by wspólnie udać się na posiłek pobiegowy do Ekomariny - swoją drogą b. smaczny - sos z suszonymi pomidorami i makaron wystarczył na zaspokojenie moich zmysłów smaku.
Koniec końców jednak, klasyfikacje wiekowe wygrywali jedynie zawodnicy na 1 miejscach, zatem.. obszedłem się smakiem i z rozbudzonych nadziei pozostał niesmak - w regulaminie organizator wprowadził niezrozumiały zapis i... skończyło się jak się skończyło...
Na plus napewno kolorowy tort, jakim była jedna z najbardziej urozmaiconych, malowniczych biegowych tras jakie do tej pory miałem okazję przebiegać, ale tort nie do końca wyważony, bez wisienki, bo 10 km wg. jednostki Giżyckiej miało 9,6 km. Ogółem rozmaitość nawierzchni spakowana była niczym archiwum WinRara.
  Gdy emocje opadły i przeanalizowałem na trzeźwo swoją reakcję o braku podium dla pierwszych trzech miejsc w kategoriach, stwierdziłem, że... zaczynam gubić 'fun' z biegania, nastawiam się z ciśnieniem na to, aby osiągnąć konkretny wynik, przecież jestem coraz lepszy, szybszy i zacząłem mieć poczucie, że 'coś mi się należy'. Nie wycofuję się z tego iż organizacja biegu była mniej niż średnia. Wkurzyło mnie wiele poważnych niedociągnięć typu skrócona trasa, przesunięcie godziny startu, ucięcie molo z trasy, nie jasność w regulaminie, pokręcone losowanie nagród itp itd. których nie chcę tu rozwijać. Zadowala mnie jednak medal, gdy na niego spojrzę i cieszę się, że zdobyłem kolejny do kolekcji, co cieszy moją naturę zdobywcy.
Mój wniosek jest jeden...
  Rób to co robisz bez presji i parcia na wynik czy konkretny rezultat. Ciesz się drogą, skupiając na celu, walcząc ze swoimi słabościami. Wytrwale podążaj za swoimi marzeniami, bo dla siebie i tak jesteś wygranym, w swojej kategorii, która nie podlega żadnym klasyfikacjom. Ty dla siebie jesteś najbardziej sprawiedliwym sędzią, bo sam decydujesz co z tym szczęściem zrobić :)

Na mecie + spacer po molo z Ekomariną w tle.