niedziela, 13 lipca 2014

33 km nogami po rozgrzanej Patelni - XVI Bieg o Kryształową Perłę jeziora Narie

  Ten weekend miał być inny. Nie tylko ze względu na to, że jadę na zawody, dla samego ich ukończenia, z założenia bez większej walki o miejsce. Nie ze względu na to, że wystartuje w środku lata. Głownie przez to, że zapuszczam się w tą część Mazur, znajdującą się znacznie dalej od wycieczek turystycznych amatorów Krainy Tysiąca Jezior. Celem który mi przyświecał było zdobycie Perły Jeziora Narie. Jednego z najczystszych jezior w Polsce. Bieg miał długość 33 km oraz trudny podbiegowy profil. O tym, jak to wyglądało w praktyce opowiem w dalszej części.
  Na wypad ten udałem się z trójka towarzyszy, Rafałem, Kubą i Łukaszem. Oni z zamiarem szalonego weekendu, zaczynając już od momentu wjechania na trasę, ja w celu urozmaicenia biegowych przygód. Gdy przybyliśmy na miejsce późnym wieczorem ok. godziny 22 do agroturystyki Wilnowo, przywitała nas sympatyczna Sylwia - jak się niespodziewanie okazało - biegaczka z klubu Finisz Morąg.  Mieliśmy okazję podziwiać jeszcze ostatki chowającego się słońca za linią jeziora. Wzgórze na którym mieliśmy kwaterę, nazwałbym raczej obserwatorium cudów natury, świetne widoki na okolicę. Kolory sklepienia zapowiadały nadchodzącą spiekotę dnia następnego. I to się sprawdziło.

Widok z mojego pokoju.
  Ok. godziny 8 rano mieliśmy około 30 stopni na zegarze, a po wyjściu z domu, poczucie jakbyś stał się rozpływającym asfaltem. Słowem: zachęta jak nigdy dotąd. Zwłaszcza, że bieg ten był odbywał się w czasie tygodnia lżejszych treningów, bez większych przygotowań, powiedziałbym nawet, że na wariata. Ostatnie dwa tygodnie bowiem miałem bardzo luźne pod kątem treningów biegowych. A tu z nieba leje się lawa. "To typowe dla tego weekendu w roku, zawsze w tym czasie jest Sahara" - powiedziała Sylwia. Powagę sytuacji budował też profil trasy, z powierzchownych orientacji dowiedziałem się, że bieg naszpikowany jest podbiegami, których nie równoważą zbiegi. Przechodząc do właściwego momentu i meritum mojej wyprawy. Udałem się do biura zawodów w ośrodku Kretowiny. Usytuowane było nieopodal jeziora, które Uśmiechało się do mnie zachęcając do zanurkowania. Długo się nie zastanawiałem i postanowiłem ostudzić swój zapal ścigacza zanurzając się w tafli wody... po kostki :) odłożyłem główne SPA jako nagrodę po biegu. Niedaleko namiotów biura mieliśmy ośrodek Kretowiny, w którym jeszcze uśpieni turyści z zaciekawieniem przechadzali się mieszając biegowy tłum. Ucieszył mnie fakt, że przynajmniej początkowo trasa będzie osłonięta linią Warmińskich drzew. Ustawiliśmy się już do startu. W gronie biegaczy przeważającą część stanowili Ci z pokroju kat. wiekowych M-30 M-40 M-50, sporo doświadczonych i obytych w zawodach osób. I PAF! Po wystrzale startera...


  Początkowo mój Garmin nie ogarniał sygnału satelitów, wiadomo, lokalizacja mogła to utrudniać. Szybko spostrzegłem kilku użytkowników zegarków tej firmy. I ciekawe było to że wszystkie modele sparowały się idealnie pod kątem znalezienia satelitów i nagrania tempa biegów. W tej fazie biegu oczywiście spora rzesza zaczęła bardzo agresywnie. Opuszczając Kretowiny, kierujemy się dalej przecinając Wilnowo tam, po trudach nocy kamerują mnie Kuba z Łukaszem, był to jedyny punkt w którym dałem się złapać 'fotoradarom'. Bieg bowiem przebiegał przez bardzo dziewicze i urokliwe tereny, jak się później okazało... Co kilkaset metrów uwagę przyciągały hasła wymalowane na asfalcie "Jeszcze tylko 30 km" "Go GO" "Jeszcze jeden podbieg" - taka ironia połączona z prowokacją, w momencie kiedy wzrok skierowany był w dół, w czasie pokonywania podbiegów, działała mobilizująco i poprawiała humor. Po około 40 minutach biegu wysiadła mi mp3 - o zgrozo!

A może by tak przepłynąć na skróty? ;)
  Przede mną prawie 2 h i 30 minut walki ze sobą i pierwszy raz bez sprzętu grającego w uchu! Dla mnie melomana, nieodłącznie wiążącego bieg z rozbrzmiewaniem ulubionych dźwięków było to jak cios pokrzywą po kolanach. Szybko o tym zapomniałem, mogłem skupić się na dźwiękach przyrody. Na ciszy, spokoju, wiejskim krajobrazie, przełamywanym przez odcinki, w których można było dojrzeć zatoczki jeziora Narie, które zaskakiwały swym urokiem. Wszystko to było miłe dla oka do czasu kolejnego podbiegu... po którym grzecznie czekał w kolejce następny. Nieustanne wrażenie jakbym się wspinał na wielkie wzgórze, którego szczytu ani widu, ani słychu. Przy 11 kilometrze złapałem za kubełek wody, wylałem go na kark - żar lejący się z nieba był odczuwalny coraz bardziej. Drugi kubełek - jednym łykiem, jak pelikan :) Do tego kilkanaście kostek czystego cukru. Nie miałem ze sobą żadnych żeli, wody, izotoników, ani wspomagaczy, czy choćby muzyki w słuchawkach. PRzez co początkowo w mojej głowie pojawiało się rozdrażnienie, które szybko przerobiło się na radość z biegu, odkrywanie kolejnych wioseczek. A w nich gościnność Polaka dla Polaka - wystawione miski z wodą, zimną, letnią, jak kto sobie życzył. Były nawet ciasta i owoce, jednak stwierdziłem, że takie specjały mogą niehumanitarnie podziałać na układ żołądkowo-jelitowy mimo dobrej woli wspomagających. Kilka kroków dalej, wypatruję pod nogami hasło: 'Zemsta Teściowej', zaczyna się następny morderczy podbieg, trwający 3 km (!).
  Po 16 kilometrze zauważyłem napis na drodze "Patelnia za 3 minuty", a już po chwili nie zmącony niczym horyzont z roztapiającym słońcem. Asfaltowe podbiegi zbliżają się ku końcowi, a tu taka 'niespodzianka'. Po trudnych chwilach i półtorej godziny biegu po twardej asfaltowej drodze myślałem że najgorsze za mną... Nic z tego... kolejne pół kilometra... pojawia się tablica "Sahara", dla mnie to była Patelnia na Saharze rozgrzana do czerwoności. Sytuację uratowało jednak dwóch strażaków stojących na uboczu drogi, którzy wężem strażackim studzili rozpalone do czerwoności torsy. Na palcu ręki mogłem policzyć tych którzy biegli w koszulkach. Za to każdy wyróżniał się boczną opalenizną, którą można było wyrównywać od 17 kilometra, od którego robiliśmy już nawrotkę.
  Gdy za sobą miałem już dystans Półmaratonu, nawiązałem krótka rozmowę z Darkiem z klubu KS Łomżanie, wywiązał się temat o biegach Ultra i porównania Biegu Narie do dystansu Maratonu. Obaj mieliśmy szybki wniosek, że niejeden Maraton może się równać trudnością do tego biegu. 2 tysiaczki dalej nastąpił przełom, uśpiony zmysł ścigacza dał o sobie znać, na punkcie żywienia wciągnąłem banana, kubeł wody i ruszyłem jak gazela do przodu. Pozostałe 11 kilometrów postanowiłem pokonać bez kompromisu. Nie chciałem oszczędzać już sił, skoro przyjechałem tak daleko, popracuję jednak nad wynikiem, bo zawsze lepiej wygląda te kilkadziesiąt miejsc wyżej.
  Wiele osób przechodzi marszobiegu, górki wyłączają kolejnych i kolejnych zawodników. A mnie - zachowane z początku siły pozwalają rozkręcać się jeszcze bardziej... początkowe spokojne tempo 5:20 km/min przeistoczyło się w żywsze 4:35/km. 26 km - punkt żywieniowy, porcja energii by żwawiej pociągnąć końcówkę. Upał rozkłada jednak zapał, próbuje odwodzić od walki przed finiszem. Pokrzepiającym akcentem są motywujący rowerzyści, którzy towarzyszą nam od startu krzycząc "to już ostatni podbieg, ostatnia górka". Dobrze wiedzieć kiedy sił do rywalizacji zostaje tyle co chmur na niebioskłonie tego dnia. Dostrzegam biegnącego Ironmana starszej daty, nie pozwolę sobie na przegranie z nim, przede mną jeszcze kobieta, muszę wygrać i z nią... ;) Nagle moim oczom, na wirażu, ukazała się tablica ---> finisz wiec dociskam pedał do dechy. Ale zaraz! Biegnę tak dobre 300 m i... ponownie strzałeczka 'finisz'. Jednak nieopodal już widać balony, tłum ludzi i tak przed meta przyciskam jeszcze wyprzedzając dwóch zawodników. Obudzonego z opóźnieniem instynktu ścigania wystarczyło na zajęcie 60 miejsca z 274 OPEN. 17 w kat. Wiekowej.


  Z założenia ten start miał być inny i taki był. Choćby za to że na mecie można było konsumować soczyste arbuzy w dowolnej ilości, do oporu. I za tą symboliczną piękną perłę warto było poświęcić się. Za kąpiel po biegu również. Za bieganie samo w sobie, dzięki któremu można docenić unikalny smak pozornie oczywistych rzeczy. Wieczorem natomiast odbyło się ognisko w towarzystwie biegaczy klubu Finisz Morąg na które zostaliśmy zaproszeni. Jakie było ich zdziwienie, na wieść, że dotarliśmy tu aż z B-stoku :)
Uczta dla podniebienia, nie do podrobienia :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz