Na wypad ten udałem się z trójka towarzyszy, Rafałem, Kubą i Łukaszem. Oni z zamiarem szalonego weekendu, zaczynając już od momentu wjechania na trasę, ja w celu urozmaicenia biegowych przygód. Gdy przybyliśmy na miejsce późnym wieczorem ok. godziny 22 do agroturystyki Wilnowo, przywitała nas sympatyczna Sylwia - jak się niespodziewanie okazało - biegaczka z klubu Finisz Morąg. Mieliśmy okazję podziwiać jeszcze ostatki chowającego się słońca za linią jeziora. Wzgórze na którym mieliśmy kwaterę, nazwałbym raczej obserwatorium cudów natury, świetne widoki na okolicę. Kolory sklepienia zapowiadały nadchodzącą spiekotę dnia następnego. I to się sprawdziło.
Widok z mojego pokoju. |
Początkowo mój Garmin nie ogarniał sygnału satelitów, wiadomo, lokalizacja mogła to utrudniać. Szybko spostrzegłem kilku użytkowników zegarków tej firmy. I ciekawe było to że wszystkie modele sparowały się idealnie pod kątem znalezienia satelitów i nagrania tempa biegów. W tej fazie biegu oczywiście spora rzesza zaczęła bardzo agresywnie. Opuszczając Kretowiny, kierujemy się dalej przecinając Wilnowo tam, po trudach nocy kamerują mnie Kuba z Łukaszem, był to jedyny punkt w którym dałem się złapać 'fotoradarom'. Bieg bowiem przebiegał przez bardzo dziewicze i urokliwe tereny, jak się później okazało... Co kilkaset metrów uwagę przyciągały hasła wymalowane na asfalcie "Jeszcze tylko 30 km" "Go GO" "Jeszcze jeden podbieg" - taka ironia połączona z prowokacją, w momencie kiedy wzrok skierowany był w dół, w czasie pokonywania podbiegów, działała mobilizująco i poprawiała humor. Po około 40 minutach biegu wysiadła mi mp3 - o zgrozo!
A może by tak przepłynąć na skróty? ;) |
Po 16 kilometrze zauważyłem napis na drodze "Patelnia za 3 minuty", a już po chwili nie zmącony niczym horyzont z roztapiającym słońcem. Asfaltowe podbiegi zbliżają się ku końcowi, a tu taka 'niespodzianka'. Po trudnych chwilach i półtorej godziny biegu po twardej asfaltowej drodze myślałem że najgorsze za mną... Nic z tego... kolejne pół kilometra... pojawia się tablica "Sahara", dla mnie to była Patelnia na Saharze rozgrzana do czerwoności. Sytuację uratowało jednak dwóch strażaków stojących na uboczu drogi, którzy wężem strażackim studzili rozpalone do czerwoności torsy. Na palcu ręki mogłem policzyć tych którzy biegli w koszulkach. Za to każdy wyróżniał się boczną opalenizną, którą można było wyrównywać od 17 kilometra, od którego robiliśmy już nawrotkę.
Gdy za sobą miałem już dystans Półmaratonu, nawiązałem krótka rozmowę z Darkiem z klubu KS Łomżanie, wywiązał się temat o biegach Ultra i porównania Biegu Narie do dystansu Maratonu. Obaj mieliśmy szybki wniosek, że niejeden Maraton może się równać trudnością do tego biegu. 2 tysiaczki dalej nastąpił przełom, uśpiony zmysł ścigacza dał o sobie znać, na punkcie żywienia wciągnąłem banana, kubeł wody i ruszyłem jak gazela do przodu. Pozostałe 11 kilometrów postanowiłem pokonać bez kompromisu. Nie chciałem oszczędzać już sił, skoro przyjechałem tak daleko, popracuję jednak nad wynikiem, bo zawsze lepiej wygląda te kilkadziesiąt miejsc wyżej.
Wiele osób przechodzi marszobiegu, górki wyłączają kolejnych i kolejnych zawodników. A mnie - zachowane z początku siły pozwalają rozkręcać się jeszcze bardziej... początkowe spokojne tempo 5:20 km/min przeistoczyło się w żywsze 4:35/km. 26 km - punkt żywieniowy, porcja energii by żwawiej pociągnąć końcówkę. Upał rozkłada jednak zapał, próbuje odwodzić od walki przed finiszem. Pokrzepiającym akcentem są motywujący rowerzyści, którzy towarzyszą nam od startu krzycząc "to już ostatni podbieg, ostatnia górka". Dobrze wiedzieć kiedy sił do rywalizacji zostaje tyle co chmur na niebioskłonie tego dnia. Dostrzegam biegnącego Ironmana starszej daty, nie pozwolę sobie na przegranie z nim, przede mną jeszcze kobieta, muszę wygrać i z nią... ;) Nagle moim oczom, na wirażu, ukazała się tablica ---> finisz wiec dociskam pedał do dechy. Ale zaraz! Biegnę tak dobre 300 m i... ponownie strzałeczka 'finisz'. Jednak nieopodal już widać balony, tłum ludzi i tak przed meta przyciskam jeszcze wyprzedzając dwóch zawodników. Obudzonego z opóźnieniem instynktu ścigania wystarczyło na zajęcie 60 miejsca z 274 OPEN. 17 w kat. Wiekowej.
Z założenia ten start miał być inny i taki był. Choćby za to że na mecie można było konsumować soczyste arbuzy w dowolnej ilości, do oporu. I za tą symboliczną piękną perłę warto było poświęcić się. Za kąpiel po biegu również. Za bieganie samo w sobie, dzięki któremu można docenić unikalny smak pozornie oczywistych rzeczy. Wieczorem natomiast odbyło się ognisko w towarzystwie biegaczy klubu Finisz Morąg na które zostaliśmy zaproszeni. Jakie było ich zdziwienie, na wieść, że dotarliśmy tu aż z B-stoku :)
Uczta dla podniebienia, nie do podrobienia :) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz