niedziela, 28 maja 2017

Trzej muszkieterowie, trzy dyscypliny, trzy dystanse - przygoda w Brodnicy

  Wiadomo jakie mieliśmy wejście w wionę. Wiadomo, że pogoda nie rozpieszczała. Znajomi ze stowarzyszenia Nadaktywni startowali w Triathlonie w Olsztynie (14.05.2017) gdzie woda dosłownie zapierała dech w piersiach. Tydzień po Olsztynie przyszła pora na mój start. Start, gdzie w końcu wybrałem się z małą grupą 'żelaznych ludzi'.
  Każdy z nas miał do pokonania różne dystanse - Mirek dystans 1/2 Ironman (1.9 km pływania, 90 km rower, 21.1 km biegu), Alek dystans 1/4 Ironman (950 m pływania, 45 km rower, 10.55 km biegu), oraz autor tego posta, czyli ja na sprinterskim dystansie 1/8 Ironmana tj. 475 m pływania, 22.5 km rower, 5.275 km biegu. Każdy w innej bajce, jednak dyscyplina ta sama.
  Niedziela 24 maja miała sprawdzić, kto przepracował na treningach zimę, kto oglądał seriale i zajadał pizzą zapijając colą light oszukując tabele kalorii, a kto wejdzie w kolejny sezon z formą życia. Było ciekawie, emocjonująco, ze zwrotami akcji. Prawie jak w brazylijskiej telenoweli, ale obyło się bez wyciskania łez jak podczas krojenia cebuli.
Jak to wszystko się zaczęło, rozwinęło i zakończyło? Zapraszam Was do zapoznania się z relacją z tej imprezy.

   Sobota. Gorące popołudnie, słońce zagościło się na dobre zalane niebieskim kolorem bezchmurnego horyzontu. Przyjeżdża po mnie Mirek. Pakujemy rowery i resztę sprzętu. Ruszamy.

Mirek: Wiesz, że nocleg, który zarezerwowałeś, jest 14 km od miejsca startu?
Ja: No tak.
M: Wiesz, że ja startuję o 9:00, Alek o 10:45, a Ty o 11:30?
Ja: Wszystko się zgadza.
M: Pytanie jak rozwiążemy kwestie transportu. Jeden wstanie i zawiezie wszystkich na dwa lub trzy kursy autem?
Ja: Albo każdy sam dojedzie rowerem na start. A później tak samo wróci.
M: Tylko będzie trzeba wrzucić na ramię piankę do pływania, buty i resztę sprzętu, chyba, że masz jakiś inny pomysł?
Ja: Poczekaj chwilę <włączam wyszukiwarkę noclegów w okolicach Brodnicy>
M: Kiedyś nie raz jak jechałem pociągiem do miejsca docelowego, zawsze znajdywało się kwaterę, na gorąco, będąc już na dworcu.
Ja: Spokojnie, zaraz coś się wymyśli. Kiedyś jadąc na festiwal do Gdańska, dzwoniłem jakieś 30 razy, aby zarezerwować nocleg... <dzwonię...>
M: Ok.

Mija 30 minut, dzwonię dalej... już 12-sty telefon z kolei...
Brodnica: Halo!
Ja: Witam, potrzebuję noclegu dla trzech osób. 
B: Kolarze?
Ja: Między innymi.
B: Nie ma problemu, są miejsca.
Ja: Super, to rezerwujemy. Pytanie... jak daleko od miejsca startu?
B: Po drugiej stronie ulicy.
Ja: Ok.
B: Do zobaczenia!

Mirek: Mistrzem punktualności to nie jesteś, ale w czym innym nadrabiasz.
Ja: Trzeba umieć w życiu zachować zimną krew.

  Praktycznie bez żadnego postoju, po za odbiorem Alka w Łapach, wyruszyliśmy w stronę jeziora Niskie Brodno, obok którego mieliśmy nocleg. 420 km podróży minęło w mgnieniu oka. Zaskoczę Was, bo minęła w tle wspólnych rozmów o sporcie, triathlonie, sposobach ulepszania i śrubowania swoich osiągnięć. Doszliśmy do wniosku, że czas mija nieubłaganie, kolejne starty, kolejny sezon, kolejny rok... i jak na wiele rzeczy w życiu mamy wpływ, tak czas oszukać możemy jedynie na zawodach przełamując swoje rekordy :) Z tą złotą myślą dotarliśmy na miejsce.

Bojki startowe na wodzie, w tle wiatraki.
   Ulica Wczasowa, teren biura zawodów. Parkujemy auto, idziemy z marszu odebrać pakiety startowe. Po odbiorze pasta party - wreszcie jedzonko, makaron z sosem dobrej jakości. Oczywiście nie mogło się obyć bez dokładki :) Chwilę później rzut okiem na jezioro. Jest wietrznie, ale słonecznie. W głowie buzuje nam już adrenalina i coraz intensywniejsze myśli o tym, co będzie nazajutrz. W oddali podziwiam elektrownie wiatrowe, na powierzchni wody boje znakujące dystans pływacki. Cały ten widok pobudza jeszcze mocniej, a w żyłach krew zaczyna pulsować. Póki co do startu zostaje jeszcze kilkanaście godzin. Szybkie zakupy i do spania...

Wyjście z kwatery.
   Zanim nastąpi sen przed zawodami, sprawdzamy najpierw warunki noclegowe. Właściciel chyba nie obchodzi Dnia Ziemi. Syf w łazience, w salonie okruchy. Jak by tego było mało, podwójna stawka za nocleg...
Jedynym plusem była lokalizacja - dosłownie można było się przejść na start umiejscowiony po drugiej stronie ulicy w szlafroku, japonkach, z gazetą pod ramieniem i kubkiem zielonej herbaty w ręku.

Rowery, już w strefie zmian.
Pobudka. Mirka słyszę w kuchni obok, Alek jeszcze śpi. Wstaję, zanim Mirek uda się na start.
Ja: <zaspany> Cześć. Masz pompkę?
Mirek: <w lekkim szoku> Tylko zwykłą, ręczną.
Ja: Może być. Zapomniałem wczoraj napompować koła.
Mirek: Dobry jesteś.
Ja: Ok, dzięki, wracam spać, powodzenia.

  Pobudka po raz drugi. Idę do kuchni wrzucić owsiankę na talerz. Nagle przez okno dostrzegam jak zawodnicy startują na trasę kolarską. Jem śniadanie i oglądam zawody na żywo, nie wychodząc z kuchni. Może luksusów tu nie ma, ale też jest ... (znany cytat z filmu Chłopaki nie płaczą :).
  Chwila medytacji i wybieram się na start. Tętno buzuje coraz mocniej. Pełna koncentracja. Tak jak lubię. Wkładam piankę, czepek, okularki. Odrazu wchodzę do wody... I przypomniało mi się jak brałem przez tydzień prysznice w zimnej wodzie, aby przygotować się na najgorsze. Było hardkorowo... gdy tak się masakrowałem prysznicami. Bo teraz, gdy wchodzę do jeziora... jest jak w wannie! Jak to mówią, przygotuj się na najgorsze i oczekuj najlepszego.


 Przepłynąłem wzdłuż i wszerz teren przy plaży, aby się rozgrzać. Czuję się jak ryba w wodzie :) Wszelkie obawy prysły, na twarzy pojawił się uśmiech. Start z wody.

fot. Bikelife
  Jestem pobudzony, jak maturzysta przy wejściu na salę egzaminacyjną. Pełen fokus. Płynie mi się przy tym luźno, bez spiny, pełen spokój. Obok mnie ktoś zaczyna płynąć żabką, ktoś wpływa mi na nogi. No nie! Myślę sobie... 65 osób płynie nie małym jeziorem i trzeba tak się pchać?


  Mijam w moment kolejnego żabkowicza, oczywiście zapas dystansu zachowuję, aby nie dostać z pięty i nie polecieć z nokautem, niczym Kliczko w walce z A. Joshua w 12 rundzie.


  Wyjście z wody.
Spiker: Dawaj, dawaj, biegnij! - długo nie musiał namawiać.
  Wpadam do strefy zmian, ściągam piankę, szybko wskakuję na rower.
Mijam wolontariusza - Dawaj dalej! Wejście na rower za linią! Przekraczam linię, wskakuję, jadę.
Kolejny wolontariusz - Tracisz rundę! Coo...?! <coś musiało mi się przesłyszeć... wszystko zrobiłem zgodnie z przepisami, chyba, że miał na myśli 'kręcisz rundę'>
  Wyrzucam wodę z ucha aby lepiej słyszeć, a tu na otwartym kawałku trasy kolarskiej, dudni wiatr.
W dodatku czip do pomiaru czasu, który mam przytwierdzony na kostce zaczyna się luzować. Cholera! Dojadę do końca roweru i zakleję go jak trzeba, już w strefie zmian, o ile wcześniej nie odpadnie... Rower mija szybko, na podjazdach mam tyły, ale z górki nadrabiam. Pierwszy raz jadę na przystawce czasowej - lemondce i uważam na zakrętach, aby nie wypaść z toru jazdy. W międzyczasie podziwiam piękne widoki, pola rzepaku, łąki, rozpościerające się na rozległych terenach kujawskiego pojezierza. Jest pięknie... Tak zlatuje mi 22.5 km roweru, jak za pstryknięciem palca.
 
fot. Bikelife
  Strefa zmian. Szybkie przejście na buty, czapeczka, okularki i heja, zmykamy dalej na ponad 5 km biegania :) Jak się czuję? Czuje rezerwę, czuję, że przejazd rowerem poprzedzony pływaniem wykonałem na 90 %. W nogach jest moc, jest siła i planuję wykorzystać to jak najlepiej.
  Tak jak rower prowadził przez ponad kilometrowy podjazd, tak teraz równolegle, tą samą droge pozostało pokonać przebierając żwawo nogami. Mijam kilku zawodników, wypatrując, który ma czarny numerek startowy. Póki co same białe, czerwone... Doganiam kolejnego i mijam... Biegnie mi się lekko, luźno i przyjemnie. Czy zostawiłem za dużo rezerw na ten podbieg? Mimo wszystko, cieszę się tym co jest, że zostało 3 kilometry i jesteśmy w domu :)

fot. Bikelife

  Przed nawrotem dostrzegam dwóch zawodników z czarnymi kolorami numerów startowych. Oceniam, że brakuje mi jakieś 400 metrów do następnego. Zawracając postanawiam włączyć piąty bieg. Żwawo doganiam jednego, pozostaje kolejny. Jednak widzę, że tu nie będzie łatwo, czas więc jeszcze bardziej wejść w obroty. Podkręcam więc tempo, na zegarku jest już 3:45 min/km. Pogoda, tak jak na początku zawodów, chmury, 18 stopni, a więc nie za chłodno, ale na triathlon, idealnie. W między czasie mijam kawałek bruku zasypanego piachem, tak jakbym skakał między kałużami, aby mieć lepszą przyczepność i 'kontakt z ziemią' (jak by to powiedzieli astronauci podczas misji Apollo 13). Mam to po chwili za sobą. Już kilkanaście, kilka metrów, mam... kolejnego zawodnika, biorę chwilę na głębszy oddech, cisnę dalej. Teraz łapię rytm z górki na pazurki - ostatni kilometr biegu. Tutaj już jest gęsto, jest wesoło, jest gwarnie, coraz więcej kibiców z transparentami, tabliczkami, więcej uśmiechniętych twarzy. Aż chce się biec! Nie mam już przed sobą praktycznie nikogo, jednak postanawiam postawić kropkę nad i. Micha sama mi się cieszy. Wiem, że wbiegam na metę z rezerwą, zerkam na zegarek i wiem, że zrealizowałem swój plan. Kilometry na biegu przedstawiają się następująco 4:00, 3:55, 3:47, 3:38, 3:35... iiii JEST! KONIEC, wpadam na metę! Uszczęśliwiony w duchu, na twarzy maluje się nadal skupienie, które po chwili zastępuje UŚMIECH :-) Spiker mówi: Pan Kamil Kołosowski, miejsce czwarte. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że miejsce drugie! w kategorii wiekowej oczywiście.



  Dodatkowo ucieszył mnie fakt, iż nastąpiła poprawa o 3 minuty względem poprzedniego startu, 'awansowałem' na podium, zajmując teraz miejsce 2 w kategorii wiekowej. Dodatkowo jest to najwyższa lokata jaką kiedykolwiek zająłem w zawodach triathlonowych. Jestem z siebie dumny. Na mecie czeka catering pełen cytrusów, bananów, napojów... a wierzcie, nawet po przeprawie sprinterskim traithlonem smakuje to jak dobrodziejstwa Bogów :) Nie mówiąc już o zawodnikach, którzy kończyli jeszcze dłuższe dystanse. Szacunek im za to, bo dla mnie narazie, frajdę sprawia szybkie sprintowanie. Czekam na resztę - Alka, Mirka. Mega pozytywni ludzie dookoła, z wieloma wchodzę w dyskusje, czas ten mija błyskawicznie, w tym gronie panuje pozytywna atmosfera, pełna przyjaznego nastawienia i radości, poznaję kilka nowych osób. A pomyśleć, że jeszcze przed chwilą ganialiśmy się na trasie. I to jest piękne w sporcie.
  Wbiega Alek, wykręca życiówkę. Gratulacje. Zajmuje 5 miejsce open, 1 w kategorii! W międzyczasie idziemy coś zjeść, głód po za pragnieniem jest teraz na szczytowym szczycie piramidy najważniejszych potrzeb. Czas znowu szybko mija... Wbiega Mirek, 8 miejsce, 1 miejsce w kategorii. Brawo!

fot. Bikelife

3 x Nadaktywni, 3 x podium!
Teraz czas na kolejne starty, a będzie to Korycin na dystansie 1/8 IM oraz Sokółka - Sprint.

Zostaw komentarz na moim fanpage na facebooku, jeśli uważasz ten wpis za wartościowy - będę wdzięczny.
Jest dla mnie ważna informacja zwrotna oraz dodatkowa motywacja do prowadzenia bloga.

Do usłyszenia!

sobota, 6 maja 2017

Moje przygody w krainie Rospudy

  Hej! A może kopę lat, świetlnych. Dawno nic tu się nie działo. Czas więc na wiosenne porządki i odkurzyć palenisko motywacji. Mam bowiem dla Was zastrzyk pozytywnej energii. Żadnych igieł, kroplówek, zakazanych substancji. Opiszę tu, dlaczego warto walczyć do końca, jak o sukcesie decydują detale oraz wpływie samoświadomości na losy biegu w którym brałem udział. Nie po to, żeby się chwalić, ale po to by na swoim przykładzie dać wam cenną lekcję :) To zaczynamy!

  1.05.2017 - początek majówki, święto pracy, w końcu pogodny dzień. Ochoczo wskakuję do auta i ruszam na miejsce biegu - okolice Bakałarzewa. Gps mnie kieruje, więc poddaje się wszelkim komendo, prawo, lewo, prosto. Docieram tak gruntową drogą na miejsce startu. Mam zapas, bo jestem już o godzinie 11:20, zatem ze sporym zapasem... miejsce startu: Rynek Bakałarzewo.
   Patrzę na telefon, po czym ponownie na horyzont. Jeszcze raz na telefon i ponownie na horyzont. Co widzę? Widzę stodołę, pole, kilka drzew na krzyż. I co dalej? Zawracać się z powrotem do domu, czy szukać dalej. Wpisuję inną ulicę i... mam 10 minut do Bakałarzewa, właściwego. GPS to jednak dwustronny biegun zła i dobroci w jednym :) Dojeżdżam o godzinie 11:30. Uprzednio mijając pagórki, wzgórza i doliny - upewniłem się, że to nie będzie szybki bieg, a raczej taktyczne rozegranie.

  Odprawa, biuro zawodów, rozgrzewka, która zajmuje mi... zaledwie 10 minut. Niestety, przez spóźnienie nie byłem w stanie nadrobić bezcennych minut i już miał nastąpić start. Po drodze spotykam innych biegaczy z Białegostoku. Jest całkiem przyjemnie, czuję luz, spokój. Pogoda - słońce, kilka chmurek, tereny - bajkowe. Chce się tu być i czuć świeże powietrze masujące płuca. Byłoby idealnie, gdyby nie wiatr. Bajki są jednak na szklanych ekranach, więc cieszę się tym co jest.
 Witam się z Białostocką Sektą Biegaczy, nagle słyszę start. Najpierw miał być honorowy, następnie mieliśmy wspólnie ruszyć startem ostrym.

- To teraz mamy start honorowy? - pytam Marcina, nagle rozlega się wystrzał... <START>!
- Nie mam pojęcia. - po czym cała grupa przede mną biegnie rusza ostro i zdecydowanie...

...z regulaminami na biegach regionalnych i innych tej rangi, bywa tak, że zdarzają się wpadki. Zwłaszcza przy pierwszych edycjach biegów. Nie są to zawody rangi mistrzowskiej, międzynarodowej, czy olimpijskiej, więc nauczyłem się, że denerwować się można jedynie ze stratą dla siebie, bo na pewne rzeczy nie mamy wpływu :)

  Zaczynając tak bieg, przyszło mi wyprzedzać całą stawkę zaczynając praktycznie od ostatniego biegacza, ponieważ nie zdążyłem ustawić się w czubie. Przyszła więc pora na wyprzedzanie i pogoń. Tak znajomą z przeszłych biegów. Widziałem z daleka te kilkadziesiąt osób, które sznurem pędziło w Półmaratonie Doliną Rospudy, oraz Biegu Bakałarza (12 km), które to były startem łączonym. Po około 500 metrach ujrzałem wysoko na niebie... rozległe, długie linie. Tak, nie brałem żadnych wspomagaczy. Był to linie wysokiego napięcia wijące się pomiędzy przełamaniami dolin, tak wysokiego, na wysokim sklepieniu nieba. Chyba najwyższe słupy jakie widziałem do tej pory, może wyda się to śmieszne, ale taka zwykła rzecz, a zrobiła na mnie duże wrażenie, potęgi rozwoju, a jednocześnie połączenia rozwoju człowieka z nieokiełznaną naturą.
   Biegłem tempem 3:45 min/km. Biegło mi się lekko, przyjemnie. Po tej beztroskiej chwili, nastąpił zakręt do lasu, gdzie nawierzchnia zamieniła się w gruntową drogę pośród terenów leśnych. Tutaj tak naprawdę zaczął się bieg. Przed sobą miałem trzech biegaczy w równych, kilku metrowych odstępach. Traciłem do nich jakieś 150 metrów. Stopniowo starając się skracać dystans, bez szarpania tempa. Miałem wrażenie, że spokojnie wyprzedzę ich, gdy nagle pojawiało się wytrącające z rytmu mniej lub bardziej strome wzniesienie. Trzeba było zapanować nad szalejącym wtedy tętnem i wrócić do stabilnego poziomu i równego tempa, gdy górka się kończyła. Po trzech kilometrach wiedziałem, że mimo dobrej formy, pozostałe dziewięć nie będzie spacerkiem. I tym razem, w odróżnieniu od innych zawodów, gdzie miałem biec mocno, nieco zluzowałem. Na piątym kilometrze dogoniłem Daniela - biegacza, który miał za sobą sporo startów i doświadczenia

-... - słyszę jak coś do mnie mówi.
-Co mówisz? -pytam przedzierając się przez wysokie tętno.
-Adam mówił, żeby się Ciebie trzymać!
-Ok -pomyślałem, po czym przyspieszyłem.

   Szósty kilometr. Zgubiłem Daniela, oraz drugiego biegacza zaraz przed nim. Biegnę z Konradem, zawodnikiem z Gołdapii. Jak się zorientowałem nabiegał życiówkę na 5 km w czasie 16:57 min. Nieźle. W szczycie formy kręciłem 17:29 minuty, a teraz szczyt ma dopiero nadejść. Postanowiłem więc, że będę się go trzymał, zwłaszcza, że biegacz ten pochodzi z wzgórzystych terenów Gołdapii, a co za tym idzie na niejednej górce zjadł zęby. Nie to co ja chłopach z Podlaskiej równiny :)
  Zauważyłem, że na górkach ode mnie ucieka. Na płaskim, ja go doganiam. Mimo luzu, nie prowokowałem ucieczki, tak biegliśmy ramię w ramię. Wtedy około siódmego kilometra mamy długi podbieg. Jakieś 250 metrów stromej górki o kilku stopniowym nachyleniu z grząskim piaskiem.
- Sama radość... pomyślałem, po czym zauważyłem jak spada mi tempo, oddech szaleje, a Konrad rusza do przodu zostawiając mnie na jakieś 50 metrów w tyle. Po 250 metrach podbiegu, miałem dość, wtedy wzniesienie złagodniało... po czym wbiegaliśmy pod górę kolejne 100 metrów. O fuck!- rzuciłem w myślach. To pozamiatane. Kończąc te dwa podbiegi na chwile zwolniłem, aby uspokoić oddech i spłacić dług tlenowy zaciągnięty podczas tej szarpaniny pod górkę. Miałem wrażenie, że biegacze za mną zaraz mnie dościgną. Teren się szybko wyrównał, czułem, że jestem zregenerowany. Dałem lekko po zaworach i już doganiam biegacza z Gołdapii. Wiedziałem, że wszystko rozegra się w ostatnich minutach zawodów. Dlatego mimo rezerwy, ponownie zachowałem spokój. Nie wiedziałem, czy znowu kolejna górka nie zaskoczy i nie zgwałci moich płuc :D
 Wybiegliśmy z powrotem na prostą, nad którą przebiegały linie wysokiego napięcia. Tętno było również wysokie, zwłaszcza, że na biegu po asfalcie czuję się jak ryba w wodzie. Tempo 3:45 min/km, pomimo, że teraz mamy finisz pod lekką górkę. Konrad biegnie poboczem, ja trzymam się asfaltu. Nieoczekiwanie zaczyna mi uciekać. Mamy zakręt, obserwatorzy, dopingujący po dwóch stronach drogi. Ostatnie 500 metrów, a ja tracę już jakieś 20-30 metrów przed finiszem. Nie dopuszczam do siebie jednak, że pozwolę sobie wypuścić tą szansę z rąk i nóg. Tempo 3:35 min/km. W płucach jest rezerwa, nogi jednak jakby nie miały tej szybkości po leśnych górkach... Dam radę! Mówię w myślach. Po czym włączam sprint, a finisz na zakręcie tuż tuż... Doganiam Konrada, wbiegamy prawie co do milimetra, jednak to ja przyspieszałem do samego końca...
 

  Odrazu gratuluję mu za wytrwałość, przybijając serdeczną pionę.
Spiker w głośnikach wyczytuje:
Kamil Kołosowski, miejsce 4...
  Ehh... pomyślałem, to nie jest pierwszy raz, gdy czuję niedosyt po zawodach. Trzeba będzie się postarać innym razem.
Podchodzę jednak do organizatora, który miał już świeży wydruk wyników na patelni.
Kamil Kołosowski wyrywa 3 miejsce z przewagą 1 sekundy!


   Radość, a jednocześnie utożsamiam się z zawodnikiem który przybiegł 'za mną'. Zwracam uwagę na to, aby nagrodę rozdzielić, ex aequo. Wielokrotnie bowiem czułem niedosyt i przygnębienie jak to jest gdy pewne detale decydują o efekcie końcowym. Przy wyczytywaniu spiker wspomniał o tym sprinterskim finiszu, pudło było jednak rozdzielone. Tym samym zająłem 3 miejsce ze 109 startujących.

Linie wysokiego napięcia i strefy wysokiego tętna jednak dobrze współgrają :)

Tak czy inaczej, czego się nauczyłem i w czym utwierdziłem oraz co chcę wam przekazać z tej przygody:

1. Jak wierzyć to do końca
2. Szczęściu trzeba pomagać
3. Kryzysy się pojawiają zawsze, Ty decydujesz co z nimi zrobić.
4. Plan, strategia, czasem znaczą więcej niż bieg w stylu jeźdźca bez głowy.
5. Bieganie jest piękne, a zwłaszcza w Dolinie Rospudy :)

   W odróżnieniu do innych startów, postanowiłem zaznać relaksu. Po biegu było ognisko, losowanie nagród. Podziękowałem organizatorom za starania, wyrażając nadzieję, że kolejne edycje będą jeszcze lepsze.
Zwiedziłem tereny w okolicy rzeki Rospuda, jezioro Sumowo, położone nieopodal bunkry. Czuć różnicę zwiedzając lasy obok miasta, oraz lasy, w Dolinie Rospudy gdzie przyroda jest dziewicza, zarówno pod względem czystości powietrza, oraz... obecnością ptaków - miało się wrażenie pobytu w ogrodzie ornitologicznym. Świetne miejsce, świetny dzień!

 




Podchodząc do tych zawodów oczekiwałem najlepszego - bez parcia na wynik, jednocześnie byłem przygotowany na najgorsze. Wiara pozwoliła mi doświadczyć nieprawdopodobnego :)