czwartek, 8 maja 2014

'1z1000' - cz. 1 Jezioro Dreństwo - nowa seria o bieganiu po mazurach

   Postanowiłem, że na stałe wprowadzę serię wpisów w sezonie wiosenno-letnim, pt. '1z1000' gdzie będę opisywał wrażenia z tras zlokalizowanych w okolicach mazurskich jezior. Jest tyle pięknych miejsc w tym regionie, szczególnie do biegania, gdzie są idealne, naturalne warunki, ciekawa przyroda, rześkie powietrze oraz zapierające dech w piersiach widoki. Mazury ustanowione zostały w plebiscycie 7 Cudów Natury na 14 miejscu, pośród wielu innych najpiękniejszych miejsc na świecie, jest to szczególne wyróżnienie. Zwłaszcza, że są w zasięgu ręki, nie trzeba odbywać egzotycznych podróży by móc doświadczyć magii tego wspaniałego miejsca, ukazującego swe największe uroki wiosną, w miarę zbliżania się do szczytu sezonu żeglarskiego, czy później - złotej jesieni.
  Otwarcie kolejnego wiosennego miesiąca i majówkę w skróconej wersji świętowałem na mazurach. 1-dniowy pobyt z grupą znajomych nad jeziorem Dreństwo, mimo, że zleciał szybko, to przy okazji aktywnie. Pakując się na wyjazd, nie mogłem zapomnieć o butach do biegania. Będąc już na miejscu nie mogłem się oprzeć upajającej myśli, że tego dnia czeka mnie wycieczka biegowa, w nowym miejscu, w innych okolicznościach, po nieznanej, nieodkrytej trasie, coś co wyrwie mnie rutynowego - mimo że urozmaiconego leśnymi wycieczkami - trybu biegacza miejskiego. Wcisnąłem przycisk 'ON' i ruszyłem w drogę. Zostałem poinstruowany przez gospodarza Marcina gdzie mam się udać, jednak nie byłbym sobą gdybym nie chciał zrobić czegoś po swojemu i poszukać innej drogi :)
  Wyruszając z punktu startu, udałem się szutrową drogą w bliżej nieokreślonym kierunku, długa prosta była i widoki zacne więc turbo w nogach powoli się rozgrzewało. Niebawem wypatrzyłem biegacza, za którym podążałem. Okazało się, że był to gość, który przemierza sobie od wioseczki do wioseczki napędzany własnymi nogami. Pobrałem info, dokąd kierować azymut, aby było i daleko i w miarę prosto orientacyjnie, w razie powrotu. Ilość dróżek i ścieżek przebiłaby pewnie nie jeden park w centrum większego miasta. Zwłaszcza że wszystko stanowiło dobry miks, z zabudową jak klon za klonem. Po wybiegnięciu z miej. Dreństwo kierowałem się przez Woźnąwieś, następnie długą kilkukilometrową prostą. Rafał który mi towarzyszył, postanowił zawrócić na 5 km, ja zaś byłem żądny dalszej eksploracji terenu. Klimat sprzyjał idealnie, więc nie w głowie było mi odpuszczenie takiej okazji. Okolicę stanowiła cisza, spokój, łąki, pola, czasem przedzielone odcinkiem lasu i szeptami Panów z malinowymi nosami (tj. koneserzy win typu 'Uśmiech Traktorzysty'). 22 stopnie ciepła na odkrytym terenie, które z czasem grzały coraz lepiej, lekki wiatr pomagał jednak w osiągnięciu jeszcze głębszego relaksu. Chwile, gdzie można odpłynąć wraz z niosącymi nogami, zresetować głowę, beztrosko podążając w nieznane. Tak m.in. odkryłem ciekawe zaułki z ogromną Zagrodą obstawioną flotą pojazdów - 10 aut koreańskiej marki pod wejściem, dawało sygnał, że jest to firmowy spent.
  Następnie, kilkadziesiąt kroków dalej mijam tabliczkę 'Biebrzańskiego Parku Narodowego'. Ścieżka zmienia się w nurt jeszcze głębszej zieleni, otoczonej zewsząd lasem i śpiewem ptaków, w pełni rozkwitniętej barwami wiosny.
   Nie dało się oprzeć wrażeniu że ten odcinek więcej zajmował na postoje by pofotkować, niż sam bieg, ale w końcu to wycieczka biegowa, a wycieczki mają swą charakterystykę, której nie sposób zmieniać :) Wybiegając z leśnej przestrzeni, wkraczam w bagienne miejsca, płaskie jak patelnia, z daleka tylko przełamane linią drzew pod horyzont.

 Dalej, zatrzymałem pewną kobietę na rowerze, pamiętająca zapewne kilka zamierzchłych ustrojów RP. Nie udało mi się dowiedzieć od niej dokąd poniosą mnie nogi, gdy pobiegnę prosto, domyślam się że Babcia była po treningu tempowym, w stanie podwyższonego tętna. Usłyszałem jedynie wymamrotane, wymęczone wręcz 'ooo Panie'. Biegłem więc dalej, jak odczytałem z tablicy informacyjnej, w stronę Czerwonego Grądy, terenów bagiennych.
   Ale pora już wracać, niebo robi się humorzaste. Wiatr daje znać o sobie. Wyczucie pogody, którego m.in. z biegowymi treningami nabrałem dawało mi jasne sygnały, że pod koniec wyprawy będzie prysznic w gratisie. Był to 9 km, zatem osiemnastka była spodziewaną liczbą tego dnia, na mecie w domku. Podkręciłem tempo, by uniknąć zderzenia z siłami przyrody. Kolejne odcinki mijały zdecydowanie żwawiej, zainteresowanie, nie skupiało się już tak na przyrodzie i innych atrakcjach.
Słońce rozdzierające burzowe chmury, ok. 15 kilometra biegu.

   Co przeczucie, to przeczucie i jak na zamówienie, na 15 km urwanie chmury. Dobrze że w słuchawkach leciało akurat radiowe 'Now or never'. Byłem zmuszony do odbioru FM z telefonu, gdyż tego dnia moja mp3jka miała przypadkową kąpiel w jogurcie, którego flora bakteryjna najwyraźniej podziałała negatywnie na zwoje systemowe w niej zawarte. I tak miałem okazję wsłuchać się w audycję pt. 'Co krzyczałeś do mamy, do okna, z podwórka, gdy byłeś dzieckiem', a były odpowiedzi typu: 'mamo daj tysiąc na chipsy', albo 'mamo nie czekaj z kąpielą' 'mamo, jeszcze 5 minut' 'mamo, umiem jeździć bez dwóch rąk' skutecznie poprawił mi humor. Mimo szalonego wiatru, rzęsistego deszczu. Wiało, jakby okoliczne jezioro zamieniło się w królestwo wku**ionego Posejdona. tego dnia jednak, to ja byłem Panem trasy i nie mogłem sobie darować, by nie dobiec do brzegu jeziora, aby zrobić kilka ujęć.

Wzburzone jezioro z przygaszonym urokiem zatoki, w czasie urwania chmury.
Tak zleciało mi 17 km, jak się okazało nie był to przedostatni kilometr. Nie trafiłem bowiem w trasę powrotną, co musiałem nadrabiać w ilości kolejnych 3 tysięcy metrów.

   Wszystkie uliczki prowadzące nad brzeg jeziora wyglądały bardzo podobnie, niemal identycznie, przez co byłem zdezorientowany. Trasa która wydawała się prosta, zmieniła się w labirynt. Gdy kolejny raz sądziłem że 'już jestem w ogródku i witam się z gąską' ponownie trzeba było zawracać. Tabliczka miejscowości 'Dreństwo' pojawiała się dwukrotnie, co w ogóle zamieszało w głowie. Pojawiła się jednak ta właściwa.

   W końcu, z oddali, usłyszałem wołanie "Kamiloooos!!!" I już wiedziałem, że tego dnia Półmaraton stanie się faktem, był to 21 kilometr! Znajomi przywitali mnie głośnym dopingiem, ustawieni w kolumnie, niczym szyk na meczu piłkarskim żywiołowo dopingujący do samego końca. Wszystko to sprawiło że jeden dzień z krótkiej majówki będzie niezapomniany, tak jak smak piwka i mięsa z grilla, oraz reszty wieczoru, spędzonej w doborowym towarzystwie :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz