sobota, 25 kwietnia 2015

Obóz sportowy w Gołdapi - jak spaliłem ponad 7000 kalorii w niecałe 2 dni

  Słońce, błękitne niebo, lekki wiaterek i błogie uczucie nadchodzącego weekendu... Coś Ci to mówi?
Właśnie tak wyglądało popołudnie siedemnastego dznia kwietnia, kiedy to wraz z Anią i Robertem wsiadaliśmy do auta aby udać się w kierunku miasteczka położonego na skraju Polski - Gołdapii. Tutaj, przy granicy Unii Europejskiej mieliśmy wraz z Nadaktywnymi korzystać z uroków malowniczych terenów, tras, krajobrazów przełamywanych jeziorami, niezmąconej niczym natury pełnej ciekawych zakątków. Zakątków czekających na odkrycie dzięki własnym nogom, kołom, płucom i samozaparciu. Właśnie tutaj bez żadnych zawodów, zgiełku miasta, trochę z dala od miejskiego życia. Sam na sam ze ścieżkami... I jak to się zaczęło?
  Trasę poprzedziliśmy dietetycznym postojem w Ełku - na kebabach i sałatkach - w myśl założenia, co Nas pożywi to nas wzmocni, a na koniec i tak się spali ;)
Moja dietetyczna sałatka z pojęciem dieta miała tyle wspólnego co polski listopad z australijskim styczniem. W każdym razie posiłek umilał kadrowany przez okno malowniczy widok...

  Zbliżając się w stronę Gołdapi mogliśmy złapać ostatnie promienie kończącego się dnia. Droga była jednak położona tak, że mogliśmy podziwiać słońce do ostatnich tlących się na iskier, które wyglądał jak dogasające palenisko ciemniejącego tła ogarnianego kolejnymi jaśniejącymi punktami, którymi były konstelacje gwiazd. Jadąc długą prostą drogą, mieliśmy nieodparte wrażenie podążania w kierunku końca świata. Te wrażenia wzrokowe przedzielała miła pogawędka w rytmie miłośników sportu :) Zagrzało to nas... i
gdy na miejsce dotarliśmy ok. godziny 21, postanowiliśmy wyrównać bilans kaloryczny przed snem. Zaaplikowane kalorie zmotywowały nas do 10 kilometrowym rozbiegania. Na miejscu pogoda jednak nie była łaskawa. Wiatr przeplatany z deszczem nie mógł jednak rozwiać ani zgasić naszej wytrwałości w realizacji treningu. Na biegową trasę udaliśmy się z Aleksem który wykręcił wcześniej na rowerze 112 km (ze 120 zamierzonych). Wyglądał na niewypoczętego. Trudno się dziwić zresztą, jak oprócz słusznej liczby kilometrów w nogach ma się za sobą przeplatankę pór roku połączonej z deszczem gradem słońcem i wszystkim co oferuje natura. Bieg ciągnącymi przez Gołdap alejkami, najpierw wzdłuż oświetlonych matrixową zielenią tężni, następnie przez odcinki przecinające las, zmieniające się w zabudowania, odkryte tereny z niewielkimi zalewami, które było trudno dostrzec pod osłoną ciemności. Wszystko to sprawiało, że niezbyt korzystna aura, kilka kresek na termometrze, schodziło na drugi plan. Moje myśli były skierowane na nadchodzące dwa dni pełne intensywnych treningów, w miejscu gdzie mogę zapomnieć o wszystkim, oddać się przesuwaniu granic własnych możliwości, poznając inspirujących ludzi, których łączy wspólna pasja - uwalniania endorfin... a przy okazji odkryć nieznane :) Wróciliśmy do ośrodka spotykając Nadaktywnych, którzy nie wyglądali na zbyt strudzonych dziesięcioma tuzinami kilometrów pedałowania. Po krótkiej pogawędce rozeszliśmy się po pokojach na regeneracyjny sen.
  Sobota, 8 rano pobudka. Wyrwany jak z procy przez budzik trzeszczący tuż przy uchu - zasnąłem oglądając ten oto filmik



  Przejście ze snu w rzeczywistość - po sprawdzeniu rowerów o godzinie 9:30 wszyscy stoimy zwarci z jednośladami przy boku. Kaski, opaski, okulary, grube kurtki, rękawiczki, kominiarki - to nie jest zbiórka jednostki specjalnej pod tyt. Parszywa Dwunastka, a Usportowionej Dwunastki entuzjastycznie nastawionych i gotowych do sportowej akcji ludzi.
Przebłyski słońca dają możliwość uwiecznienia chwili wspólną focią.

Gdzie jest Wally?
    Po szybkiej nauce wpinania i wypinania butów z blokami jestem gotowy. W międzyczasie usłyszałem w tle motywujące: 'I tak zaliczysz glebę ze dwa trzy razy na początek'. I jak zwykle w takich pół żartach pół serio udowadniam, że tak nie będzie...
  Pulsometr już odmierza dystans, połykamy kolejne metry i pierwsze kilometry. Kolarzówki pracują cichutko, wręcz bezgłośnie i odrazu dostrzegam zalety jazdy w grupie. Raz, że osoba jadąca z przodu znacznie ogranicza napór wiatru, gdy chowamy się za jej plecaymi, dwa możemy oszczędzać siły, a następnie zmienić się w peletonie. Prosty i skuteczny system jednocześnie motywujący do tego żeby wspólnymi siłami przebyć większy dystans niż w pojedynkę. Gdy po wyjeździe z Gołdapi rozmowy nieco ucichły, grupki się podzieliły. Postawiłem sobie za cel że będę się trzymał z chłopakami, mimo palenia w nogach od samego początku. Wziąłem jednak do serca uwagę Bartka, aby korzystać z systemu umożliwiającego pracę w pełnym zakresie pedałowania nie tylko naciskając a jednocześnie przy podjazdach ciągnąć pedały do góry, co pozwalało oszczędzać przednią część uda. Słuszna była też uwaga co do zmiany przełożeń, bo kurczowo trzymałem się ustawienia przerzutek na jednym poziomie i niepotrzebnie męczyłem nogi. Po tych technicznych uwagach odpaliłem mp3jkę wyłączając swój umysł ograniczając uwagę do niezbędnego minimum. Odskocznią od wysiłku były zmienne jak w kalejdoskopie krajobrazy. Miałem wrażenie, że zima niedługi czas przed naszym przyjazdem ustąpiła przedwiośniu. Było wietrznie, a przez to lekko niebezpiecznie, trzeba było pilnować toru jazdy bo nagły podmuch wiatru mógł niemile zaskoczyć, zwłaszcza przy odcinkach z lekkimi niedociągnięciami Artystów wylewania asfaltu. Góra dół, góra dół. Pięknie się zjeżdża, a nagle trzeba znowu pokręcić żwawiej nogami przy podjazdach. Ukształtowanie terenu nie pozwalało na monotonię, trzeba było pracować przerzutkami, aby nie szarpać za mocno tempa. Zerkam na pulsometr jest w okolicach 70 % tętna. Płuca dają radę, zakładam że głównie dzięki bieganiu, nogi nie koniecznie. Dojeżdżamy do 30 km i tutaj zwrot akcji w telenoweli. Zatrzymując się nie dałem rady wypiąć buta i zaliczyłem bliski kontakt z poboczem, na szczęście bezboleśnie z podparciem rąk. Schodzę na chwilę z roweru aby zjeść batonik energetyczny, wypić izotonika. Widać w Nas moc endorfin, radość z półmetka, którą pobudza ożywiona rozmowa o triathlonach itp. tematach. Czas wracać, bo zupa w mięśniach ostygnie ;)
  W drodze powrotnej Wojtek szykuje się na bieg odrazu po rowerze. -Ile biegniesz? Zapytałem. -2 pętle po 3.5 km. Hmm, skoro już tutaj jestem to ja nie dam rady? - Pomyślałem. I od myślenia do działania droga była krótka... Po zawitaniu do ośrodka, odstawieniu sprzętów do boxu rzucam do chłopaków -To co za 5 minut przy recepcji i ciśniemy? -No co Ty odrazu! <OK> Wbijam do pokoju jak szalony szybko ściągając uniform kolarski. Po 3 minutach w butach do biegania, gotowy.
  Żywej duszy nie ma. Przestawiam Garmina na tryb biegowy, ruszam w stronę tężni, aby powtórzyć wieczorno-piątkową trasę, być może spotkać sarenkę która wieczór wcześniej przecinała naszą przebieżkę. Nogi mam jak z bliżej nieokreślonego materiału. Ale zaraz... w udach mam 60 km rowerowania przez 2 h i 15 minut (26km/h). Przez pierwsze 2 kilometry truchtania mam wrażenie jakbym został znieczulony od pasa w dół. Przez te znieczulenie przebijał jednak stłumiony ból wymieszany z zakwasami. Myślami uciekam w stronę muzyki. Ot paradoks, wyjechać dla odskoczni rzeczywistości, ćwiczyć dla odskoczni wyjazdu, uciekać w muzykę dla odskoczni ćwiczeń. Komu to jednak przeszkadza. Ból jest chwilowy. Radość też, ale duma jest wieczna, tylko matka natura była wietrzna :)
  W drodze pozdrawiam biegacza z klubu 'Łowcy Przygód Gołdap' przygotowującego się do Orlen Warsaw Marathon. Ból w nogach ustępuje, więc dociskam gaz do dechy lecę 4:15 min/km. Ufff ostatnia prosta po nawrotce, widzę tężnie. Wyszło 10 km po 4:18 min/km. Zatrzymuję się, upamiętniając ten moment:

Zdjęcie po 60 km roweru i 10 km biegu
  Jest już po wszystkim... Leżę na łóżku, po prysznicu, wciąłem dwie czekolady. Patrzę na wskazania zegarka - 2700 kcal na kółkach + 900 kcal na nogach. Obiad. Wymiana przeżyć, jesteśmy trochę przytłumieni, jednak trudno się dziwić. Po obiedzie drzemka, następnie basen. Po wejściu do wody kilka długości. Patrzę jak Nadaktywni przecinają taflę wody jak delfiny. Dotrzymuję kroku, jednak zaraz łapią mnie skurcze i wskakuje do jacuzzi. Tutaj czuję się już błogo jakbym znalazł się w orzeźwiającej, wybawiającej wręcz Oazie na środku pustyni. Wieczorem jeszcze udajemy się na pizze. Do tego zestawu dokładam piwko, później jeszcze drugie, w ośrodku. Jest w nas endorfinowa iskra, gaśnie jednak stopniowo, z nadejściem północy, rano bowiem czeka powtórka z rozrywki, tyle że bez biegania.
 Niedziela, godzina 9:30 deja-vu. Jedziemy. Jest ciężko, nogi obolałe, zakwaszone. Korzystam z mocy grupy. W 1/4 drogi mamy zjazd na most w Stańczykach. Ku mojemu rozczarowaniu jednak drogą gruntową, więc pomimo jednego kilometra odpuszczamy sobie przystanek w tym miejscu. Szkoda, bo wyobraźnia karmiona widokami chce więcej, w miarę jedzenia. Dalsze odcinki były odkryte. Wiatr boczny drażnił niesamowicie jednak starałem się o tym nie myśleć. Górki dawały porządnie w kość, aż nagle... Zjazd!! Wszyscy lecimy ile fabryka w nogach dała. Najpierw wioseczka, a po ostrym skręcie spora serpentyna. I tutaj widać możliwość roweru szosowego.     Adrenalina buzuje, długi zjazd pocięty ostrymi skrętami, w które wchodzi się przy prędkościach o jakich na MTB można pomarzyć. Czuję się jak w innym świecie, rollercoaster wśród dziewiczej przyrody. Ten właśnie fragment zapamiętałem najbardziej z całego wyjazdu. Poczułem wolność. Radość i prawdziwą swobodę. Liczyła się chwila ta tutaj i teraz. Ja, zmieniające się widoki, pęd, dynamika, którą dyktowała siła moich nóg. Gdy obejrzałem się za plecy po zjeździe ujrzałem widok - przypominający okręcony lukrem kopiec, z którego wierzchołka zjechałem, takie małe wooow :)
  Dobitka do 30 km. STOP. Nogi odmawiają powoli posłuszeństwa. Pora wracać. Tutaj wszyscy z kolejnymi kilometrami się rozdzielamy. I po chwili jadę już sam. Zaczyna mi się dłużyć, brakować obecności reszty grupy. Kilometry przemierzam wooolno, leniwie, momentami jak za karę. Myślę jednak - zaraz Gołdap, jeszcze kilka km, będzie dobrze.. Jednak kolejne miasteczka, wioseczki tylko mnie oddalały od tego wrażenia i pozytywnego wkręcenia. Dogania mnie ktoś, ze zmęczenia nie rozpoznaję jednak, staram się gonić, ale znika mi z horyzontu. Zaczynam się zastanawiać, czy pojechałem dobrze, czy zboczyłem z trasy... UFF tabliczka w stronę ośrodka! Hurra! Zakręcone 60 km!
  Zimny prysznic, szybka regeneracja, krótka drzemka. Ruszamy na obiad, kierunek - Matrioszka.
 Placek chłopski został wchłonięty szybciej niż pojawił się przede mną na stole.

Dodaj napis
 Podsumowując:
Spaliłem ponad 7000 kcal w niecałe 40 godzin. Mimo wyczerpania, nie odczułem tak tego wysiłku. Warto było spędzić te dwa intensywne dni w gronie pozytywnych ludzi i mimo tego pędu jaki towarzyszył w trakcie wyjazdu, zatrzymuję się tu na blogu aby utrwalić te przeżycia, które przebijały się przeze mnie przez cały ten czas. Jeśli macie okazję wyjazdu z trenującą grupą zapaleńców czy triathlonu, czy biegania to szczerze polecam. Zawsze bowiem towarzyszy nam głos w głowie który mówi: 'Nie mam czasu' 'Nie mam chęci' 'Nie mam funduszy'.

    Dla chcącego nic trudnego. Głos w głowie będzie zawsze, bo nie chce wypuścić nas z rutyny codzienności, tego co znane, dlatego warto zrobić ten krok aby kiedyś móc z uśmiechem wspominać ulotne chwile, których nikt za nas nie przeżyje...

niedziela, 12 kwietnia 2015

Motywacja: niesamowita historia Cliffa Younga, który dokonał niemożliwego.

   W Australii odbywa się ekstremalny ultra maraton z Sydney do Melbourne. Ma on 875 km długości, słownie osiemset siedemdziesiąt pięć kilometrów. To nie jest pomyłka. Normalny maraton ma 42.195 km. Jednak ten Australijski mało kto jest w stanie przebiec, bo to najbardziej wyczerpujący maraton na świecie. Biegnie się przez Australijskie bezdroża, w upale, czasem w deszczu i błocie. Odległość prawie tysiąca kilometrów jest wprost niewyobrażalna. Ten maraton przebiega elita elit biegaczy. Każdy z nich przygotowuje się latami do startu, gdyż jest on morderczy. Stoją za nimi potężne koncerny, które sponsorują ich przygotowania. Bieg trwa około 6 dni. Przebiegłem raz maraton w Toruniu i Ci którzy biegają, wiedzą jaki to wysiłek.
  Wracając do historii - jakim zdziwieniem dla reporterów było pojawienie się na starcie starszego Pana w gumiakach i kombinezonie roboczym. Wszyscy myśleli, że ktoś sobie żarty robi i to tak dla zabawy podstawił takiego 'przypadkowego gościa'. Ten jednak niczym niezrażony podchodzi do stolika po numer startowy. Ma 61 lat, kat. M-60. Dziennikarze pytają go o to skąd się wziął i czy naprawdę zamierza wystartować w biegu. On mówi, że oczywiście, że biegnie, jest z rancza pod Melbourne gdzie hoduje owce i ziemniaki. Pytają kto go trenował, mówi że w jeśli już ktoś to jego 91-letnia matka. Nie było ich stać na konie czy traktor, więc musiał zaganiać owce na własnych nogach.
  Opowiada, że ma 2000 akrów ziemi i 2000 owiec. Kiedy się rozejdą to trzeba je zagnać. Trzeba to na pewno robić, jak zbliża się burza. Dlatego on niekiedy biega 3 dni żeby je wszystkie zapędzić. Dlatego skoro może biegać 3 dni, to dodatkowe 2 dni nie robią żadnej różnicy.
I pobiegł.


  Wszyscy się z niego śmiali, bo wyglądał śmiesznie. Biegł jakby miał zaraz się przewrócić, jak totalny amator. Obserwowano go obawiając się, że umrze pierwszego dnia na trasie. Ci najlepsi z najlepszych biegaczy wiedzą jak ważna jest regeneracja po tak morderczym biegu. Potwierdziły to badania medyczne i fizjologowie. Dlatego przeznaczali przynajmniej 6 godzin na dobę na to aby się wyspać, zregenerować i następnego dnia móc biec dalej.
Nasz bohater, jednak nie szedł spać. Bo nikt mu nie powiedział, że powinien.
Biegł swoim dziwnym powłóczystym krokiem, rękami też ruszał jakby był inwalidą. Kiedy przebiegł jeden dzień, ludzie zdali sobie sprawę, że to nie jest żart. Cała Australia zaczęła mu kibicować, ale głównie obawiano się o jego życie. Dziennikarze na początku go wyśmiewali, ale zobaczyli jaki entuzjazm wywołuje na trasie i jak jest serdecznie witany i dopingowany.
  Drugiego dnia nadal jest na samym końcu, jego przeciwnicy idą spać na kolejne 6 godzin. O dziwo Cliff nadal żył i mało tego, miał siły aby machać ręką pozdrawiającym go kibicom.
Kiedy dobiegł do Albury dziennikarze zapytali jaką ma taktykę na resztę wyścigu. Odpowiedział, że po prostu ma zamiar biec tak długo, aż dobiegnie do mety, bez spania!
  Trzeciego dnia wyprzedza kilku zawodników i nadal nie śpi. To samo 4 dnia. Piątej nocy wyprzedził największym biegaczy świata, którzy latami trenowali pod okiem specjalistów, byli specjalnie odżywiani i regenerowani. Wyprzedził wszystkich nie śpiąc ani godziny. Dobiegł na metę poprawiając rekord trasy o 9 godzin.
  Na mecie witały go tłumy, ludzie przecierali oczy ze zdumienia, skakali z radości i niedowierzania.
Dostał nagrodę w wysokości 10 tys. dolarów, co go zaskoczyło bo nie wiedział, że jest nagroda. Powiedział, że w wyścigu było 5 biegaczy twardszych od niego i to oni zasługują na nagrodę. Dał każdemu po 2 tys, samemu nic nie zostawiając. Ludzie w Australii oszaleli na jego punkcie.
  Przebiegł ten ultra maraton w 5 dni, 15 godzin i 4 minuty. Nie wiedział o tym, że powinien spać w nocy. Mówił, że wyobrażał sobie podczas biegu, że zagania swoje owce do zagrody przed burzą.
Ten Pan zrobił to w 1983 roku, nazywa się Cliff Young. Jego imieniem Cliff Young Shuffle nazwano krok którym biegł.

W kolejnych edycjach tego maratonu, kilku najlepszych wygrywało, dzięki jego technice. Od tej pory uczestnicy tego maratonu nie śpią. Jak się okazało powłóczysty krok chronił jego stawy i był mniej obciążający dla organizmu.

On odniósł ten sukces, bo nie zważał na to co inni mówili. W ogóle go to nie interesowało czy zrobienie tego co zrobił jest możliwe czy nie. On po prostu robił swoje.


sobota, 4 kwietnia 2015

Kosmiczne buty do biegania - wehikuł do życiówek czy tani chwyt marketingowy?

  Elastan, Poliester, Uzbekistan - egzotyczne słowa niosące tajemniczość i egzotykę. Taką egzotykę coraz częściej mamy na własnych stopach tuląc powierzchnię kilkudziesięciu tysięcy receptorów, które się na nich znajdują. Tulimy w formie skarpetek i butów, które bezpośrednio łapią kontakt z powierzchnią ziemi czy asfaltu dzięki czemu możemy się przemieszczać. Kiedyś jedynym systemem była goła stopa ew. z owiniętym rzemieniem kawałkiem sandała. Na tym opiera się bieganie naturalne, czyli nasze ciało jest tak zbalansowane, że z natury już potrafimy przekładać energię w dynamikę i poruszanie się bez pomocy żadnych hiper technologicznych środków? Czy na pewno? Kontynuując ostatni wpis i poruszony w nim wątek 'Urodzonych Biegaczy' przyjrzę się temu dokładniej.

autor: Jacek Fedorowicz
   Lunarlon, FaasFoam, RevEnergy, Glide Boost, FreshFoam, DynamicSupport. Nie są to przydomki statków kosmicznych rodem z serii Startreka, ani robocze nazwy systemów operacyjnych. Wymieniłem pierwsze lepsze przychodzące do głowy systemy amortyzacji, ich mieszanki, czy ulepszenia tych systemów. Czy dzisiaj biegacz jest się w stanie bez tego obejść? Nie raz widzę w momentach koncentracji na starcie gdy spojrzę pod nogi, że średnio jeden na dwudziestu, trzydziestu zawodników biega w obuwiu płaskim w stylu halówki za 20 zł. I tak z ciekawości z jednym z nich zagaiłem rozmowę na mecie: -nie bolą Cie nogi w tak cienkiej podeszwie? -przyzwyczaiłem się tak biegać odkąd już pamiętam. I pytanie czy jesteśmy uzależnienie od systemów, czy poszliśmy w tą stronę bo tak jest wygodniej, mamy poczucie że zbudujemy formę szybciej, a zwiększona elastyczność pianki w stosunku do konkurencji o 1% da nam minutę przewagi na mecie? Zwłaszcza jeśli biegamy amatorsko? Jaki jest w tym cel?

Prototyp startówek z ostatnich XVII Kenijskich targów biegowych EXPO w Nairobi: HyperPersonalRecordBoost IV
  Producenci butów co roku wypuszczają nowe modele, zazwyczaj wczesną wiosną. Flagowe buty wspierane są oczywiście kampanią, którą wspierają autorytety, które wspierają rekordy i wyniki. I jak tu im nie wierzyć? Z drugiej strony jak nie wierzyć, skoro najlepsi mówią, że to są najlepsze buty? Jedyne w swoim rodzaju. I jak tu nie zainwestować kilku stówek, jeśli biega w nich sam Mo Farah czy Usain Bolt? Przecież poczujesz się jak król. Przekonujesz się do nich i Ty, ale jeśli trend jest taki, że co roku wychodzą nowe buty, to dlaczego nie kupić dwóch albo nawet trzech par? Dlaczego więc producenci wypuszczają nowe? Dlaczego nie, skoro można przymusić kupujących aby kupili koniecznie ten model w większej ilości, bo następny może nie być tak udany. Więc warto zachomikować na półce tajną broń do bicia życiówek. Nie oceniam, ani nic nie narzucam tylko zachęcam aby w kwestii wyboru butów myśleć po swojemu, nie sugerując się zawsze ślepo kosmicznymi reklamami.

W tym tunelu jest światło!
  W tym celu:
-warto poczekać na obniżkę cen, zazwyczaj jesienią, na początku zimy, zwykle takie promocje poprzedzają wejście nowszych modeli
-przymierzyć i przetestować buty na bieżni (w sklepach specjalistycznych np. Intersport), nawet te obuwie z Lidla czy Decathlonu mieszczące się w budżecie kilkudziesięciu złotych może okazać się lepsze od niejednego kosmicznego buta z hiperwentylacją lewej strony pięty renomowanych firm
-popracować nad własną techniką biegu, formą i nie uzależniać się zbyt mocno od tego jakie buty będą na stopie
-uważać na pozorne obniżki, chciwych sprzedawców, którzy nie raz  podają kwotę pierwotną na poziomie 699 zł, z następującą przeceną na magiczne 399 zł, kiedy dla porównania w innym sklepie możemy znaleźć np. za 299 zł ten sam model w cenie regularnej


   Jak z tym jest u mnie? Jestem maniakiem designu i kupuję zwykle te które mi się po prostu podobają, jednak nie za 'wszelką cenę', mają dobrze leżeć na nogach. Osobiście uważam że marka z silną tradycją sportową jest wiarygodniejsza, solidniejsza, a co za tym idzie jej produkt będzie bezpieczniejszy i gruntowniej przetestowany w stosunku do podeszwy w stylu 'no name' dlatego zazwyczaj wolę zainwestować więcej funduszy w buty z wyższej półki. Osobiście biegam w butach z amortyzacją ze względu na swoją wagę (90 kg). Miałem ostatnio okazję przetruchtać 30 minut w drodze powrotnej do domu w zwykłych butach, nie marnując czasu czekania na autobus. Wątpliwa to była przyjemność.
   Odnosząc się do kwestii biegania naturalnego. W książce 'Urodzeni biegacze' autor poszukiwał odpowiedzi na dręczące go pytanie źródła jego kontuzji, mimo zmiany butów na te z coraz nowszymi technologiami. Lekiem miało być przestawienie się na bieganie ze śródstopia, tak jak biega plemię Tarahumara. W odpowiedzi na tą książkę wzrosła produkcja butów do biegania naturalnego. Producenci trzymają więc rękę na pulsie. Jednak tutaj jednoznacznej odpowiedzi nie ma, która technika biegu będzie lepsza. Warto podejść do tego samemu, metodą prób i błędów aby wypracować nawyk biegania w najbardziej optymalnej technice. Czy tego naturalnego, w płaskich butach, czy biegania z pięty z amortyzacją. Uważam, że nie wszyscy jednakowo jesteśmy przystosowani do jednej określonej techniki i jak u jednego bieganie z pięty nie stanowi problemu, u drugiego bieganie ze śródstopia może sprawiać ból głowy w poszukiwaniu przyczyn kontuzji.


  Korzystając z okazji nadchodzących Świąt życzę więc samych właściwych wyborów i uważnego stawiania kroków przy zakupie nowych butów, aby najlepszą drogą wyboru był system, naszej logiki ;)

piątek, 3 kwietnia 2015

Do zabiegania jeden krok - Homo 'Biegacz' Sapiens

  Wszystko na styk, tu ogarnąć, tam załatwić, tu pobiegać, tam wypić, tu się spotkać. Nie masz czasem wrażenia, że im więcej biegasz tym tempo Twojego życia rośnie?
Ja należę do tej grupy, bo... bieganie mimo że w pierwszych miesiącach daje w kość, a konkretnie w mięśnie i zakwasy, to z czasem sprawia, że nasze życie wchodzi na nieco inny poziom. Poziom podwyższonej aktywności życiowej.
   Nie mam pojęcia na ile to kwestia naszej osobowości, a na ile tego, że cała gospodarka organizmu szaleje w magiczny sposób, stawiając naszą koncentrację, wenę, kreatywność, poczucie wielu emocji i humoru na nieznany dotąd poziom.
   Taki stan rzeczy być może doświadczyliście, lub doświadczacie. Ja porównam to do książki pt. 'Urodzeni Biegacze'. Autor, zapuścił się w dzikie tereny Wielkiego Kanionu, niedostępne dla ludzkości. Zamieszkane przez dzikie plemię 'Tarahumara' - biegających Meksykanów, którzy przez odcisk historii unikają cywilizacji. Tym odciskiem byli Indianie, łowcy skalpów, ścigających członków owego plemienia. Ci, aby uniknąć śmierci z rąk złoczyńców ukrywają się w najbardziej dzikich, niedostępnych rejonach Kanionu. Ich życie polega na wymianie barterowej - dobro za dobro w przenośni i dosłownie, usługa za usługę, dobry uczynek za dobry uczynek, a agresja jest wyładowywana w biegu i grze, która polega na odbijaniu piłkokopodobnej zabawki pośród ścieżek rozpościerających się urwiskami wąwozów o miedzianym kolorze. Zasady panujące tu wykraczają po za cywilizację. Nie ma tutaj zbrodni, zła, gorszych, ani lepszych. Wszyscy i każdy z osobna traktuje się wzajemnie z szacunkiem.

Ultramaratończyk Scott Jurek oraz Luis Escobar, członek plemienia, w okolicach Wielkiego Kanionu.
   Autor książki zapuszcza się w te tereny aby odkryć sedno - Dlaczego biegamy? Pomijając już całą filozofię plemienia, odniósł się do badań naukowców i archeologii. Skąd w nas tyle siły, mocy w nogach, krzepy aby przemierzać piątki, dziesiątki, a nawet setki kilometrów? Skoro nie jesteśmy zbyt aerodynamiczni, dlaczego jesteśmy jednymi z najdoskonalszych stworzeń pod względem biegania, na trzeciej planecie od Słońca? Skąd w nas tyle siły i jak to możliwe, że możemy tak wytrenować nasze organizmy?
  Warto sięgnąć do historii. Zanim pojawił się Homo Sapiens, na ziemi rządził Neandertalczyk.Ten był silny, dość wolny, bardzo inteligentny, rzekomo przewyższał swojego następcę niemal w każdym względzie. Jednak nie do końca. Neandertalczycy żywili się głównie mięsem mamuta, oraz innych zwierząt, które wpadały w ich zasadzki. Kontynenty ziemi były niemal pokryte w całości terenami leśnymi, więc bez problemu można było zorganizować zasadzki, aby usidłać ofiarę. Jednak... z czasem nastąpił przewrot, klimat zdecydowanie się ocieplił, tereny leśne zaczęły zanikać... I co ten biedny Neandertalczyk miał zrobić, aby zjeść, aby coś upolować... został zagoniony w kozi róg. Mamuty wyginęły ze względu na surowość klimatu a zaraz z nimi Neandertalczycy, którzy mimo dobrze rozwiniętej inteligencji nie byli w stanie przetrwać. Na ich miejsce pojawił się homo sapiens. Współczesny człowiek, który w celu przetrwania potrafił przemierzać rozległe tereny. Co więcej średnio dziennie pokonywał 12 km pozostając w świetnej kondycji, zdrowiu i dbając jednocześnie o pożywienie dla czekającej na kolację w grocie rodziny. Człowiek różnił się od neandertalczyka tym, że potrafił gonić te zwierzę, a nie zapędzać je strategicznie w zasadzkę, choć to też pojawiło się z czasem. Gdy taka antylopa uciekała, musiała w pewnym momencie się zatrzymać. Jej prymitywne w porównaniu do człowieka mechanizmy termoregulacji i futro zrobiłyby rosół z jej wnętrzności, a zamiast mózgu pozostałby whiskas.



  Homo sapiens rozwijał więc swoją zdolność biegową, łącząc ją w sztafetę - gdy jeden członek plemienia nie mógł biec już za swym lunchem, na trasę wkraczał drugi, w ten sposób po kilkunastu kilometrach podgrzewał w biegu swój posiłek. Człowiek posiadający niezwykłe mechanizmy adaptacji (z wyjątkiem bólu do którego nie możemy się przystosować) rozwinął na tyle wolę przetrwania iż sztuka biegania pozostała w nas po dziś dzień.
  Rzeczy niezwykłe, którymi określa się ludzi kończących Maratony czy biegi Ultra były tradycją zamierzchłych czasów i odległych przodków. Teraz mamy ładne systemy, design i gadżety, no nie ganiamy też za zwierzyną. Jednak ta niezwykła zdolność odkrywania tego co nieodkryte jest w nas zaszczepiona przez dziesiątki lat ewolucji człowieka. Jest to jeden z warunków pozostawania w dobrym zdrowiu, kwestia natury i uwarunkowań - tego do czego jesteśmy stworzeni.
Współcześnie nie po to aby przetrwać w dziczy, ale po to aby przetrwać w życiu, wytrwale i przesuwając granice własnych możliwości - które są nieograniczone!!! :)