niedziela, 3 listopada 2013

W 31 dni od 10 km Białystok Biega do XXXI Maratonu Toruńskiego (27.10) - relacja

  Wraz z udanym startem w moich pierwszych zawodach biegowych na 10 km Białystok Biega 2013, pojawiło się mnóstwo pozytywnych emocji. Wzrost świadomości swoich możliwości, satysfakcja z osiągnięcia założeń i przełożenia planu treningowego na konkretny wynik (42:15 min). Dało mi to energetycznego kopa do działania. Będąc w tym korzystnym przypływie endorfin postanowiłem, że jeszcze w tym roku ukończę Maraton.
  Można by rzec: porywa się z motyką na słońce, igra z ogniem, wariat. Pokrzepiające były również reakcje niektórych znajomych: 'Mówisz poważnie? To są 42 kilometry, ponad cztery razy 10 km, ja się czasem męczę jadąc taki dystans autem, a Ty jeszcze chcesz przerobić ten temat w miesiąc'. :-)
Ja mówię jednak: DAM RADĘ! Przebiegnę, ukończę, zrobię to! Udowodnię przede wszystkim sobie, po drodze tym, którzy we mnie nie wierzą, że jestem w stanie tego dokonać - w rok od rozpoczęcia treningów, poświęcając zaledwie miesiąc na przygotowania typowe pod Maraton.
  Zabrałem się więc za kilka dłuższych rozbiegań, nadrabiając dość szczupły kilometraż (1000 km). Kilka rozbiegań po 21, 25, 27, 31 km na przesmarowanie przed atakiem na Królewski dystans.
Wypadło na Toruń, miasto jak dla mnie dość zagadkowe, kojarzące się z Kopernikiem, piernikami, wymawianym 'Jo', Wisłą. Także jako miejsce, z którego wszędzie blisko kierując się w morze czy góry.
  Przechodząc do weekendu stricte maratońskiego. W Toruniu zostałem uraczony gościnnością godną niedoszłego Maratończyka, przez koleżankę Julię. Wieczór przed startem to krótki, delikatny rozruch koło Wisły - piękne widoki, szczególnie latem przy odrobinie chęci można znaleźć tam wiele malowniczych tras. Wieczór to już relaks, wino, odpoczynek. Poranek: solidne śniadanie, wizualizacja przebiegu zawodów w głowie. Wybraliśmy się już na miejsce startu, zapominając o numerku startowym (!), na szczęście przypomnieliśmy sobie o tym zaraz po wyjściu z mieszkania.  Skutkiem tego była rozgrzewka przed Maratonem - pogoń za autobusem w tempie bliskim startów na 10 km (szacuje, że ok 4:15min/km), pozwoliła na moment zapomnieć o napięciu przed Chwilą Prawdy.
Chwila przed 1-szym startem w barwach Pędziwiatr Białystok. 
(fot. Julia)
  Miejsce startu: Stary Rynek. Tłumy ludzi, gwarno, w powietrzu wisi sportowa atmosfera. Uroku dodawało wszechobecne wiekowe zabudowanie, całość tworzyła niepowtarzalny klimat. Start, obok statuy Kopernika, zaraz przy niej - scena. Spiker zachęcał do stanowczego korzystania z toalet w liczbie 5 (!) na ok. 700 startujących. By ominąć kolejki, udałem się żwawym krokiem do restauracji serwującej gyros (postać ze Starożytnego Egiptu w nazwie ;-). 
Do startu pozostały 2 min. Wbiłem się w tłum biegaczy skoncentrowanych na zadaniu, jedni na ukończeniu, inni na życiówkach. Ja należąc do tej pierwszej grupy nie ustrzegłem się poddenerwowania, motywująca adrenalina wzięła jednak górę. Po wystrzale startera myśli skupione były wyłącznie na utrzymaniu spokojnego tempa 6:00 min/km.
Gdzie jest Wally?
  Pierwsze kilkadziesiąt metrów, przebiegło w otoczeniu luf obiektywów o gęstości skupienia większej, niż kostki brukowej na Starym Rynku. Co ważniejsze liczne grupy ludzi dopingujące wszystkich bez wyjątku. W mgnieniu oka zaczęło mnie nieść jak do podejścia na 10 km, szybko zreflektowałem się, zwalniając tempo - opuściłem grono celujących w 4:00 h. Dołączyłem do grupy na czele z pacemakerem z 4:15 h na koszulce (Marcin Janczarski). Tempo nieco wolniejsze od zakładanego przeze mnie (4:05-4:10 h). Kolejny raz jednak przypomniałem sobie, że chodzi tutaj o ukończenie, a nie o wyścigi. Trasa, w kształcie klucza, prowadziła przez Toruń na odcinku 6 km, następnie wylot ścieżką rowerową i drogami okolicznych gmin.
Mocna grupa czwórki z kwadransem. 13-sty kilometr, na czele team spirit, pacemaker - Marcin Janczarski. 
(fot. Jan Chmielewski)
  Bieg w grupie był przyjemny, coraz częściej pauzowałem muzykę, aby nawiązać rozmowę, a humory zawodnikom dopisywały, tak jak pogoda tego dnia. Do czasu. W okolicach 15 km, deszcz, wiatr. Bieg w grupie dał jednak to czego trudno doznać biegając na solowych treningach - poczucie jedności. Budujące było to, jak każdy równym tempem, dąży do zrealizowania swojego wyzwania. Co 5 km stacje ładujące - woda, izotoniki, banany, batony, czekolada. Choć w biegu i deszczu, smakowały jak nigdy dotąd, pilnowałem jednak, aby się nie przejeść, ustrzegając żołądkowych rewolucji. Mijamy 21 km w niesłabnącym deszczu, atmosfera i humory nieco wygasłe. Powracam więc do mp3 w pełnym skupieniu. Wszystko idzie dobrze, nie odczuwam zmęczenia. Wyłączenie myśli, automatyzm w nogach.
30 kilometr w geście triumfu Marka z Gdyni. 
(fot. Grzegorz Perlik)
  Dobijając do trzydziestego kilometra, nawiązałem rozmowę z Markiem, Maratończykiem z Gdyni. Porównaliśmy swoje życiówki na 10 km (dumnie brzmi po jednym starcie w zawodach...:-), stwierdziłem - czuję się dobrze, lekkość w nogach, czas działać agresywniej. Odłączając się od grupy rzekłem: 'Do zobaczenia na mecie, gonię 4 godziny'. Motywująca riposta Marcina dodatkowo podniosła morale 'albo dostaniesz kopa jak Cie miniemy po drodze'. Ostatnią dwunastkę uderzyłem 'na czuja' w tempo 4:50/km. Nogi same niosły, szczególnie, gdy mijałem kolejne oznaczenia kilometrów. Późniejsze odcinki, były walką myśli 'co gdy pojawi się ściana... i opadniesz z sił - jaka ściana, dasz radę!'. Grupa, którą goniłem zdawała się być odległa, po za zasięgiem wzroku na bardzo rozciągniętych prostych. Mijałem kolejnych biegaczy, jednych zrezygnowanych ze skurczami, opierających się o krawężniki, innych maszerujących. Opadłe liście, mżący deszcz, kulejący zawodnicy, nie wiem czemu, ale przywołało to skojarzenie z filmem '28 tygodni później', dreszcze mimowolnie przechodziły po ciele. Szybko wróciłem do tego na czym miałem się skupić. I wbiegając do Torunia zwróciłem uwagę na żywiołowo dopingującą grupę.
Powrót do Torunia: hasło ku pokrzepieniu serc i płuc.
  Pościg trwa dalej (jestem na 36 kilometrze), chmury na niebie rozstępują się. Nie ma też czasu by rozczulać się nad widokami złotej jesieni. Wypatruję wciąż uciekających 4 godzin, na pulsometrze kontrolując czas. Coraz bardziej dochodziło do mnie, że zamiar i siły, rozłożyć trzeba na następne starty. Na każdym kilometrze nadrabiałem bowiem po minucie (dwunasto kilometrową pogoń zacząłem od 3:05 h). Liczby z zegarka, myśli z głowy - won! Lece bo chce, a promienie lśniącego słońca prowadzą mnie. Kąpiąc w nich zapoconą twarz po blisko czterech godzinach biegu, wkraczam na ostatnią aleję, z nawrotką na stadion i upragniony FINISZ. Dopinguję po drodze uziemionych przez skurcze, ale wciąż mających determinację ukończenia zawodów. Wbiegam na stadion, dotarło już do mnie że <3:59:59 h było w zasięgu, było. Wyciskam ostatnie 400 m na maksa, ile forma dnia dała. Echo głosu spikera zwracającego na mnie uwagę, sprawia, że wrzucam szósty bieg, do dechy, JA-META, JA-META <MAY-DAY-MAY-DAY>. 20 metrów do końca: wyprzedzam strudzonego biegacza... zaraz po nim kolejnego, podrywającego się do rywalizacji ze mną. Nie odpuściłem jednak do samego końca, wyrzucając skumulowane do 30 kilometra siły... w takich okolicznościach ukończyłem pierwszy w swoim życiu Maraton z czasem 4:02:15 h.
Rozpierająca Duma!






'Za Ścianą Maratonu'


 Magia liczb:
Białystok Biega 2013: 42:15 min
Maraton Toruń: 4:02:15 h


 Przypadek?
Maraton - 
Challenge completed!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz