Jako, że trafiliśmy na Dni Giżycka, wieczorem miał się odbyć koncert, jednak jak sprawdziliśmy, był to występ bez historii - brak frekwencji i nie poruszył naszych emocji wybitnie, więc mecz Ligi Mistrzów w jednym z pubów nabitych jak szampan pod korek był najlepszą opcją tego wieczora(u). Następnie kolejny spacer i po rozruchowym Biegu Wodociągowca tego samego dnia rano w Białymstoku przyszła pora na długo wyczekiwany sen. Tak na marginesie, muszę przyznać, że Giżycko rozwija się dość prężnie, sądząc po nowym porcie Ekomarina, czy knajpkach powstających jak grzyby po deszczu wzdłuż kanału wpadającego do jeziora, czy deptaku prowadzącym do molo, oraz długiej, nowoczesnej kładce z tarasem widokowym. Ta myśl poprzedziła opadnięcie powiek...
Chrapu-chrapu, a tu za oknem rozbudza mnie donośne gadu-gadu, zebrała się rozhulana grupka amatorów nocnych rozmów pod oknem. Szybko więc przywołałem ich do porządku, jednak Ci skwitowali to poruszająco dogłębną ripostą: 'To dzwoń na pały'. Wsadziłem zatyczki do uszu i jakoś uciąłem komara na moment, bo później znów była to jedna z tych niewielu niepamiętnych bezsennych nocy, przeplatana pobudkami, w dodatku duszna. Nie dziwię się jednak temperaturze panującej w kwaterze, skoro na budynku widniały wymowne cyfry '1906'. Może to duch historii tego miejsca nie pozwalał mi zasnąć. Przewalając się tak z boku na bok... Pobudka! Chwilę po wstaniu wyglądam jak podobny do nikogo. Szybko pod prysznic, w gacie i jazda na start!
Po błyskawicznym ogarnięciu jesteśmy z Justyną w biurze zawodów w Ekomarina Giżycko. Ospale wydawane pakiety startowe przypominały mi o potrzebie snu, miałem wrażenie, że za chwilę zamienię się w jednego z głównego bohaterów filmu pt. 'Wyścig szczurów' - cierpiącego na narkolepsję - czyli napadowe ataki snu, tj. będę biegł w zawodach z przystankami na szybką drzemkę. Ponadto, jak się okazało startujemy o 9 zamiast 9:30 - zmiana regulaminu miesiąc przed zawodami.. sic! zatem pozostało mi niecałe 8 minut rozgrzewki! Zasuwam przebieżki wzdłuż portu jachtowego, powietrze i pogoda tego ranka zapowiadały walkę z żarem, ku mojej uldze momentalnie niebo spowijać zaczęły rozciągliwe chmury osłaniając promienie słońca, a lekki wiatr masował płuca.
Szybko przywołany słysząc spikera ustawiam się w czołówce na starcie. W planie minimum jest złamanie 38 minut. Start!
Wyrwani jak gęsi pościgowe lecimy w tłumie łączonym - zawodnicy z dystansu na Półmaraton + 10 km. Okoliczni poranni spacerowicze mieli zapewne ciekawy widok połączony ze zdziwieniem - grupa kenijczyków, następnie reszty biegaczy przeszywających alejki położone nieopodal plaży miejskiej i molo podążają jeden za drugim z miną pełnego skupienia, niczym zadaniowe roboty. Przede mną była kilkuosobowa grupka kobiet - nie to, że jestem zaskoczony - biegły w tempie poniżej 3:40 min/km. Jak by nie było trochę za żwawo, jak dla mnie. Tętno szybko kręci się w rejonach 90 %. I w tym momencie... dochodzą mnie wspomnienia. Jak było kiedyś w Giżycku, jak było kiedyś gdy w wieku kilku lat odwiedzałem to miejsce z najbliższą rodziną, gdy przeżywałem pierwsze zaloty ze starciami samców zabiegających o względy plażowej miss, typu 'kto ma ładniejszy latawiec' ;) jak odwiedzałem brata mojego dziadka, który miał ciekawy dietetyczny trik - od czasu do czasu spożywał skorupki od jajek, które podobno są skarbnicą minerałów - być może to był jeden z jego sposobów na długowieczność :) Oh i ah, zrobiło się sentymentalnie... Mogłem porównać to miasto sprzed prawie 20 lat, jak jest teraz, a jak czas płynący nieuchronnie pozostawił ten wyjątkowy klimat, który sprawia, iż za każdym razem czuję nostalgię, wolność, radość i wszystkie nieskrępowane codziennością emocje, dające o sobie znać jakby to było wczoraj, gdy czuję się jak dzieciak, beztroski, pozbawiony zmartwień, odpowiedzialności, obowiązkowości. Zaskoczyło mnie to, iż po raz kolejny taki tryb przemyśleniowo-wspomnieniowy załączył mi się w trakcie biegu.
Wracam do rzeczywistości. Po zaliczeniu pierwszego kilometra doganiam Elizę, widzę, że moc jest z Nią tego dnia, więc pozdrawiam, lecę dalej. Dobijamy do kanału, deptaku prowadzącego równolegle. Tutaj wskakujemy na obrotowy most - jeden z niewielu czynnych w polsce - przyp. red. ;) Drugi kilometr już pika-pika. Wkraczamy do parku - wolontariuszki wskazują trasę, aby zrobić kółeczko, kręcimy... jak się okazuje niepotrzebnie, słyszymy krzyk, ktoś za plecami mówi, żeby biec prosto, ktoś mówi, że jest dobrze, w pewnym momencie staję na środku drogi i mówię ku**a mać! to jak w końcu!? Postanawiam biec dalej, pędząc tak wybiegamy z parku, dopiero co trzeci kilometr. A trasa tym razem biegnie pod znakiem asfaltu, biegacze przeskakują z jednej strony na drugą, jakby miał się zapowiadać srogi wiraż, nic bardziej mylnego. Zastanawiam się czy niektórym słońće tego dnia za mocno nie przygrzało, bo niektórzy tak skakali jak koniki polne z jednej strony na druga, ale po wkurzeniu w parku i pomieszaniem zakrętów rozbawiło mnie to, więc biegnąc przyglądałem się temu z zaciekawieniem. Rozwidlenie 21-10, skręcam więc na 10 - wpadamy do lasu, czwarty kilometr - zaczyna się lekki podbieg, luzuję troche tempo, tego dnia zawór w płucach przyblokowany, tempo spadło mi do 4:00, poczułem się jak świeżak, mieszający tempo z kilometra na kilometr. Opanowałem ten chwilowy kryzys łapiąc płaski odcinek, tu dogania mnie biegacz z Mrągowa. Korzystając z okazji, podłapuję go jako zająca. po wybiegnięciu z lasu licznik otwiera 5 kilometrów. postanawiam 'strząsnąć rywala' podkręcając tempo do 3:46 min/km. Kosztuje mnie to sporo sił, sapię dość mocno. Twierdza Boyen - deptak, kamienisty, wyboisty - to odcinek trasy który wspominam jak najmniej mile - bieganie po kamieniach jest gorsze od anyżowych cukierków. Wybiegam z twierdzy, widzę, że pozostało już niewiele, na liczniku siódmy kilometr. Uff siódemka to dla mnie szczęśliwa liczba, wiem, że gdy się pojawi, później jest z górki :) Wracamy znowu nad kanał, mijamy z powrotem most obrotowy, muszę nieco rozbudzać nierozgarniętych wolontariuszy, aby szybciej wskazywali trasę. Mijam Żeglugę Giżycką, miejsce gdzie wczoraj oglądałem mecz, szykuję się na mocny finisz, bo ósmy kilometr dobiegł już końca. Wiem, że teraz czeka mnie ostatni kawałek z odkrytą przestrzenią na molo, a zatem walka z wiatrem i żywiołem. Nic z tych rzeczy, trasa odgrodzona, prowadzi już na Finisz! Raptownie dogania mnie biegacz z Mrągowa, a ja wyrwany jak ze snu, cisnę do mety! Ależ to był szaleńczy pęd, aby dobić Metę na ostatnich 100 metrach z tempem 2:30 min/km! Uff medal już na szyi, na mecie widzę niewielu, zapowiada się dobrze?
Czekam na listę z wynikami... I jestem, 7 ze 180 startujących z czasem 36 minut i 41 s, 3 w kat. wiekowej! Uradowany wracam do grupki dobiegających znajomych, by wspólnie udać się na posiłek pobiegowy do Ekomariny - swoją drogą b. smaczny - sos z suszonymi pomidorami i makaron wystarczył na zaspokojenie moich zmysłów smaku.
Koniec końców jednak, klasyfikacje wiekowe wygrywali jedynie zawodnicy na 1 miejscach, zatem.. obszedłem się smakiem i z rozbudzonych nadziei pozostał niesmak - w regulaminie organizator wprowadził niezrozumiały zapis i... skończyło się jak się skończyło...
Na plus napewno kolorowy tort, jakim była jedna z najbardziej urozmaiconych, malowniczych biegowych tras jakie do tej pory miałem okazję przebiegać, ale tort nie do końca wyważony, bez wisienki, bo 10 km wg. jednostki Giżyckiej miało 9,6 km. Ogółem rozmaitość nawierzchni spakowana była niczym archiwum WinRara.
Gdy emocje opadły i przeanalizowałem na trzeźwo swoją reakcję o braku podium dla pierwszych trzech miejsc w kategoriach, stwierdziłem, że... zaczynam gubić 'fun' z biegania, nastawiam się z ciśnieniem na to, aby osiągnąć konkretny wynik, przecież jestem coraz lepszy, szybszy i zacząłem mieć poczucie, że 'coś mi się należy'. Nie wycofuję się z tego iż organizacja biegu była mniej niż średnia. Wkurzyło mnie wiele poważnych niedociągnięć typu skrócona trasa, przesunięcie godziny startu, ucięcie molo z trasy, nie jasność w regulaminie, pokręcone losowanie nagród itp itd. których nie chcę tu rozwijać. Zadowala mnie jednak medal, gdy na niego spojrzę i cieszę się, że zdobyłem kolejny do kolekcji, co cieszy moją naturę zdobywcy.
Mój wniosek jest jeden...
Rób to co robisz bez presji i parcia na wynik czy konkretny rezultat. Ciesz się drogą, skupiając na celu, walcząc ze swoimi słabościami. Wytrwale podążaj za swoimi marzeniami, bo dla siebie i tak jesteś wygranym, w swojej kategorii, która nie podlega żadnym klasyfikacjom. Ty dla siebie jesteś najbardziej sprawiedliwym sędzią, bo sam decydujesz co z tym szczęściem zrobić :)
Na mecie + spacer po molo z Ekomariną w tle. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz