wtorek, 5 maja 2015

Formuła 36 na 10 - Orlen Warsaw Marathon

  Zaczyna się, zaczyna się i zaczyna się. 4 rano i dryndanie budzika. Czuje się jak bohater filmu pt. 'wyrwany z tapczanu' serce wali jak oszalałe. Tak, to 4 rano. Niedziela. Czy to jest normalne? Zerwać się z łóżka żeby jechać prawie 200 km i urżnąć się w trupa, by przez ok. 40 minut poczuć smak adrenaliny narastający z każdym przemierzanym kilometrem biegu. Takie przebłyski myśli wzburzonych emocjami mam zawsze gdy wybieram się pobiec gdzieś dalej, po za Podlasie. Tym bardziej jestem nabuzowany i tym bardziej przekonuje się że było warto. A czy tak było tym razem zapraszam do streszczenia tego co działo się 26.04.2015 w okolicach godziny 9:30 nieopodal Stadionu Narodowego w Warszawie.

Widok biegaczy z lotu ptaka.
  Na miejsce wraz z Ewą, Moniką i trenerem Pawłem dotarliśmy ok godziny 8. Podróż minęła bez pamięci, próbowałem drzemką nadrobić liche 4 godziny snu - wynika to z tego, że popadam w skrajności - polecam obejrzeć film 'Limitless', który dobrze obrazuje styl mojego życia - wykorzystaj dzień, zrób jak najwięcej, jak najefektywniej i znajdź czas na przyjemności. Z tego względu mój cykl dobowy obraża się na mnie, a ja na niego. Powodem kłótni jest wąskie okienko snu. W każdym razie Paweł poklepał mnie po ramieniu słowami 'rano nie będziesz tak czuł senności jak po południu, więc dasz radę'. Czasem dobre słowo działa cuda i pokrzepiony wraz z ekipą udałem się do depozytów rozmieszczonym na sporej przestrzeni 'miasteczka biegacza' tuż przy Stadionie. Aura tego dnia zwiastowała duchotę. Czuć było wszechobecną duchotę, zanosiło się na konkretne urwanie chmury. Spotkałem Pawła z bloga 'Biegam, jestem aktywny', który odebrał mój pakiet. Obaj nabuzowani, jak to przed startem.. po krótkiej pogawędce rozchodzimy się aby zacząć rozgrzewkę. Pomijam toi-toie które cieszą się ogromnym zainteresowaniem i wraz z moim pęcherzem zatrzymuję się w punkcie koncentracji pt. 'krzak'. Zrzucam kurtkę po roztruchtaniu, kilka przebieżek. Spotykam resztę Pędziwiatrów, swój swego pozna, nawet w tłumie - i nie chodzi tu o jaskrawe koszulki :)



  Po rozgrzewce czas udać się w stronę startu, po obejściu przystadionowego deptaku widzę z oddali ruchliwy sznur ludzi  wypełniający ulicę. Moja pierwsza reakcja 'wooow'. Zagęszczenie przypominało rozkład piłek w komorze maszyny losującej totolotka. Szukam szybko mojej strefy. Do startu pozostało kilka minut. Trzeba się więc ulokować pośród 8550 biegaczy. Moja strefa 40-35 minut (czas szacowany). Strefa ta jednak nie świeci pustkami, a wręcz oślepia brakiem miejsca. Idę więc do strefy poniżej 35 minut. Tu jest luźno i tu można porobić parę skrętoskłonów i w miarę swobodnie poruszać się. Widać, że biegacze w tej strefie to już nie przelewki - wybiegani, wycięta tkanka tłuszczowa, pełna koncentracja, bojowe nastawienie. Szybko wczuwam się w ten klimat. Przesuwamy się do przodu na komendę startera. Przed nami oddzielona stewardami elita. Bang! Ruszamy!


   Początek biegu to szaleńczy zryw wszystkich jakby za naszymi plecami wybuchła bomba mająca dosięgnąć wszystkich bez wyjątku. Wyrwani jak z procy, pędzący jak na stratowanie. Staram się nie poddawać owczemu pędowi, ale po chwili widzę na zegarku tempo w okolicach 3:25 min/km co jest stanowczą przesadą i marnowaniem sił od samego startu. Biorę na to poprawkę. Zanim jednak ogarnąłem tempo, już wkraczamy na most nad Wisłą. Po mojej lewej kątem oka dostrzegam sunący równo pociąg składający się z rytmicznie przesuwającej się lokomotywy, tworzonej przez grupę Kenijczyków i kilku Polaków napędzających czub wyścigu Maratońskiego. Zmęczył mnie ten widok. Pojawiła się myśl - ile to litrów potu i treningów więcej, aby osiągnąć taki poziom. Nie chcąc się tym zadręczać skupiłem się na swojej stronie mostu i walce o życiówkę - próbą złamania 38 minut i 20 sekund. Zaczyna padać deszcz, krople spadające z nieba nieco orzeźwiają zapał. Zwalniam nieco do 3:45 min/km. Już 2 kilometr, a zaskakująco po nim trzeci. Podoba mi się duża ilość biegaczy trzymających równe, nieszarpane tempo. Ci, którzy zaczęli wariacko stopniowo zaczynają odpadać, a ja powoli się przesuwam za ciosem. Zaczyna się podbieg. I nie kończy się i tak sobie trwa. Ile jeszcze? tempo spadło mi do 4:05 min/km. Wiem, nie powinno się tak molestować wzrokiem zegarka na zawodach. Ale jestem upierdliwym perfekcjonistą jeśli chodzi o trzymanie się zarówno realizacji planu jak i średniego tempa na biegach startowych - gdy szarpie staram się wyrównywać i niestety... zaczyna dopadać mnie lekka kolka. Na szczęście podbieg powoli się kończy... Skończył się, niemal po kilometrze! Ależ to była zniechęcająca udręka. To dopiero początek! A jeszcze 60 % drogi przede mną. Wbiegamy na brukowaną alejkę. Zewsząd widać dopingujących z transparentami, znajomych znajomych i innych bliższych i dalszych ze stron tych w biegu udział biorących. Mój okręt dopływa do szczęśliwej 'piątki' na zegarku wybija magiczne 19 minut. Pomyślałem - trzeba wziąć się do roboty! 'Tylko kilkanaście minut zajazdu, a endorfiny wybaczą Ci wszystko'. 

'W Pół do Mety'
  Lekki zbieg był dla mnie jak oaza na pustyni, cieszyłem się każdym krokiem, luźniejszym na mniejszej spinie. Ten odcinek był bez historii, uległem wyłączeniu, a dominującymi wrażeniami były: szalony oddech, muzyka w uszach (pomijam że to nie profesjonalne wg. niektórych, ale mnie to napędza do życiówek :), kolejni zawodnicy których systematycznie wyprzedzam.
  W oddali dostrzegam Pawła z megafonem krzyczącego coś w stylu: 'dajesz, masz 400 metrów ostrego zbiegu, dawaj!'. Podziałało to na mnie jak płachta na byka. Ruszyłem jak z procy, mając na liczniku 3:10 min/km. Zasuwałem jak antylopa, ledwo nadążając za ogarnianiem kroków które stawiam szybciej, niż pod nimi asfalt się pojawia. Szaleństwo! Budownictwo na tej uliczce przypominało mi trochę obrazek z ME w Zurychu i tą szaleńczą pogoń Marcina Chabowskiego - choć kontekst zupełnie inny :D Zainspirowany tym wyobrażeniem trzymam to tempo... By po chwili znowu zwolnić. Z górki na pazurki się kończy a ja stwierdzam że taką żyletą jeszcze nie jestem (wspominałem coś o szarpaniu tempa;)?
  Znowu mamy most, na nim sznur biegaczy rozciągnął się, pozostali Ci z którymi prawdopodobnie będę wbiegał na metę. Biiip! 8 km! Jeszcze dwa! Niecałe 8 minut siódmych potów, a na mecie czeka pyszny czekoladowy batonik :) Ja po niego nie dobiegnę? W życiu! Ostatnia długa prosta. Wzrokiem łapię blogera Hubert Kred Amator Runner - pamiętam jego życiówkę - w okolicach 36 minut. Idziemy równo, on oddalony o ok. 100 m ode mnie. Powalczę! Ale mija pół kilometra i jednak ta różnica wydaje się nie do odrobienia...

Meta w zasięgu oka, nogi mówią co innego... :)
   Doping jednak przełamuje dźwięk muzyki i postanawiam się poderwać! Wykrzesać z siebie jeszcze ostatnie iskry, choć głowa mówi co innego! Chrzanić zmęczenie, wyśpię się jutro! Doganiam Huberta niecałe 100 metrów przed metą, słyszę jak spiker podkręca mnie jeszcze, widząc sprinterską końcówkę...

Parowiec kończy misję!

  I jeeeest! Wpadam na niebieską linię! Na zegarku widzę magiczną liczbę 36, zamiast zakładanych 37 minut z przodu! Szok i nie wierzę, a jednak tego dnia Moc jest ze mną!!! :) A dokładnie moc w liczbie 36:42 min (m-sce108/8550 Open).

Ten dzień był zwycięski.

   Na mecie rozglądam się dookoła, jest dość pusto, biegacze proszeni są o przesuwanie się aby nie stwarzać zagrożenia innym wbiegającym, chwytam z Warkę Radler która smakuje jak napój Bogów lub jak kto woli sok z gumijagód. Jak by jej nie nazwać w gębie czuję niebo :) Pewnie piłbym wtedy Vytautasa, a smakowałby jak miód. Po chwili dobiega Łukasz, Maciek - kumple z Pędziwiatra, Łukasz: '-próbowałem się Ciebie trzymać ale mogłem jedynie na 50 m'. Gratulujemy sobie wzajemnie. Jestem w szoku, że tego dnia miałem w sobie tyle rezerw i siły do walki. Ale teraz gdy szok opadł wiem, że to nie był przypadek, bo to wszystko dzięki sile nie tylko nóg ale i woli, wspartej poradą trenerską Pawła Kalinowskiego.

Grawer dla uczczenia życiówki, która pewnie pozostanie nie tak krótki czas tą najlepszą :)

  Po wszystkim udałem się do miasteczka biegacza, do 'strefy leżakowania'. Ale to było nieziemskie uczucie dla nóg... Tutaj można było wygodnie popijać napoje mniej lub bardziej izotoniczne, obserwując zmagania Maratończyków, mając na widoku Stadion na drugim planie. Czułem się jak Król, tak relaksujac się, cieszyłem się magią tej wyjątkowej chwili.

Po solidnej pracy czas na relaks :)

  

   Zebraliśmy się później z ekipą, a w głowach jeden kierunek ---> obiad. Postanowiłem, że trzeba uczcić ten moment, kubki smakowe muszą zostać dopieszczone.
  Koniec historii. Taka porcja adrenaliny wzmaga apetyt. Ostrzę sztućce, bo 35 z przodu powoli zaczyna kusić nie tylko kubki smakowe...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz