sobota, 25 kwietnia 2015

Obóz sportowy w Gołdapi - jak spaliłem ponad 7000 kalorii w niecałe 2 dni

  Słońce, błękitne niebo, lekki wiaterek i błogie uczucie nadchodzącego weekendu... Coś Ci to mówi?
Właśnie tak wyglądało popołudnie siedemnastego dznia kwietnia, kiedy to wraz z Anią i Robertem wsiadaliśmy do auta aby udać się w kierunku miasteczka położonego na skraju Polski - Gołdapii. Tutaj, przy granicy Unii Europejskiej mieliśmy wraz z Nadaktywnymi korzystać z uroków malowniczych terenów, tras, krajobrazów przełamywanych jeziorami, niezmąconej niczym natury pełnej ciekawych zakątków. Zakątków czekających na odkrycie dzięki własnym nogom, kołom, płucom i samozaparciu. Właśnie tutaj bez żadnych zawodów, zgiełku miasta, trochę z dala od miejskiego życia. Sam na sam ze ścieżkami... I jak to się zaczęło?
  Trasę poprzedziliśmy dietetycznym postojem w Ełku - na kebabach i sałatkach - w myśl założenia, co Nas pożywi to nas wzmocni, a na koniec i tak się spali ;)
Moja dietetyczna sałatka z pojęciem dieta miała tyle wspólnego co polski listopad z australijskim styczniem. W każdym razie posiłek umilał kadrowany przez okno malowniczy widok...

  Zbliżając się w stronę Gołdapi mogliśmy złapać ostatnie promienie kończącego się dnia. Droga była jednak położona tak, że mogliśmy podziwiać słońce do ostatnich tlących się na iskier, które wyglądał jak dogasające palenisko ciemniejącego tła ogarnianego kolejnymi jaśniejącymi punktami, którymi były konstelacje gwiazd. Jadąc długą prostą drogą, mieliśmy nieodparte wrażenie podążania w kierunku końca świata. Te wrażenia wzrokowe przedzielała miła pogawędka w rytmie miłośników sportu :) Zagrzało to nas... i
gdy na miejsce dotarliśmy ok. godziny 21, postanowiliśmy wyrównać bilans kaloryczny przed snem. Zaaplikowane kalorie zmotywowały nas do 10 kilometrowym rozbiegania. Na miejscu pogoda jednak nie była łaskawa. Wiatr przeplatany z deszczem nie mógł jednak rozwiać ani zgasić naszej wytrwałości w realizacji treningu. Na biegową trasę udaliśmy się z Aleksem który wykręcił wcześniej na rowerze 112 km (ze 120 zamierzonych). Wyglądał na niewypoczętego. Trudno się dziwić zresztą, jak oprócz słusznej liczby kilometrów w nogach ma się za sobą przeplatankę pór roku połączonej z deszczem gradem słońcem i wszystkim co oferuje natura. Bieg ciągnącymi przez Gołdap alejkami, najpierw wzdłuż oświetlonych matrixową zielenią tężni, następnie przez odcinki przecinające las, zmieniające się w zabudowania, odkryte tereny z niewielkimi zalewami, które było trudno dostrzec pod osłoną ciemności. Wszystko to sprawiało, że niezbyt korzystna aura, kilka kresek na termometrze, schodziło na drugi plan. Moje myśli były skierowane na nadchodzące dwa dni pełne intensywnych treningów, w miejscu gdzie mogę zapomnieć o wszystkim, oddać się przesuwaniu granic własnych możliwości, poznając inspirujących ludzi, których łączy wspólna pasja - uwalniania endorfin... a przy okazji odkryć nieznane :) Wróciliśmy do ośrodka spotykając Nadaktywnych, którzy nie wyglądali na zbyt strudzonych dziesięcioma tuzinami kilometrów pedałowania. Po krótkiej pogawędce rozeszliśmy się po pokojach na regeneracyjny sen.
  Sobota, 8 rano pobudka. Wyrwany jak z procy przez budzik trzeszczący tuż przy uchu - zasnąłem oglądając ten oto filmik



  Przejście ze snu w rzeczywistość - po sprawdzeniu rowerów o godzinie 9:30 wszyscy stoimy zwarci z jednośladami przy boku. Kaski, opaski, okulary, grube kurtki, rękawiczki, kominiarki - to nie jest zbiórka jednostki specjalnej pod tyt. Parszywa Dwunastka, a Usportowionej Dwunastki entuzjastycznie nastawionych i gotowych do sportowej akcji ludzi.
Przebłyski słońca dają możliwość uwiecznienia chwili wspólną focią.

Gdzie jest Wally?
    Po szybkiej nauce wpinania i wypinania butów z blokami jestem gotowy. W międzyczasie usłyszałem w tle motywujące: 'I tak zaliczysz glebę ze dwa trzy razy na początek'. I jak zwykle w takich pół żartach pół serio udowadniam, że tak nie będzie...
  Pulsometr już odmierza dystans, połykamy kolejne metry i pierwsze kilometry. Kolarzówki pracują cichutko, wręcz bezgłośnie i odrazu dostrzegam zalety jazdy w grupie. Raz, że osoba jadąca z przodu znacznie ogranicza napór wiatru, gdy chowamy się za jej plecaymi, dwa możemy oszczędzać siły, a następnie zmienić się w peletonie. Prosty i skuteczny system jednocześnie motywujący do tego żeby wspólnymi siłami przebyć większy dystans niż w pojedynkę. Gdy po wyjeździe z Gołdapi rozmowy nieco ucichły, grupki się podzieliły. Postawiłem sobie za cel że będę się trzymał z chłopakami, mimo palenia w nogach od samego początku. Wziąłem jednak do serca uwagę Bartka, aby korzystać z systemu umożliwiającego pracę w pełnym zakresie pedałowania nie tylko naciskając a jednocześnie przy podjazdach ciągnąć pedały do góry, co pozwalało oszczędzać przednią część uda. Słuszna była też uwaga co do zmiany przełożeń, bo kurczowo trzymałem się ustawienia przerzutek na jednym poziomie i niepotrzebnie męczyłem nogi. Po tych technicznych uwagach odpaliłem mp3jkę wyłączając swój umysł ograniczając uwagę do niezbędnego minimum. Odskocznią od wysiłku były zmienne jak w kalejdoskopie krajobrazy. Miałem wrażenie, że zima niedługi czas przed naszym przyjazdem ustąpiła przedwiośniu. Było wietrznie, a przez to lekko niebezpiecznie, trzeba było pilnować toru jazdy bo nagły podmuch wiatru mógł niemile zaskoczyć, zwłaszcza przy odcinkach z lekkimi niedociągnięciami Artystów wylewania asfaltu. Góra dół, góra dół. Pięknie się zjeżdża, a nagle trzeba znowu pokręcić żwawiej nogami przy podjazdach. Ukształtowanie terenu nie pozwalało na monotonię, trzeba było pracować przerzutkami, aby nie szarpać za mocno tempa. Zerkam na pulsometr jest w okolicach 70 % tętna. Płuca dają radę, zakładam że głównie dzięki bieganiu, nogi nie koniecznie. Dojeżdżamy do 30 km i tutaj zwrot akcji w telenoweli. Zatrzymując się nie dałem rady wypiąć buta i zaliczyłem bliski kontakt z poboczem, na szczęście bezboleśnie z podparciem rąk. Schodzę na chwilę z roweru aby zjeść batonik energetyczny, wypić izotonika. Widać w Nas moc endorfin, radość z półmetka, którą pobudza ożywiona rozmowa o triathlonach itp. tematach. Czas wracać, bo zupa w mięśniach ostygnie ;)
  W drodze powrotnej Wojtek szykuje się na bieg odrazu po rowerze. -Ile biegniesz? Zapytałem. -2 pętle po 3.5 km. Hmm, skoro już tutaj jestem to ja nie dam rady? - Pomyślałem. I od myślenia do działania droga była krótka... Po zawitaniu do ośrodka, odstawieniu sprzętów do boxu rzucam do chłopaków -To co za 5 minut przy recepcji i ciśniemy? -No co Ty odrazu! <OK> Wbijam do pokoju jak szalony szybko ściągając uniform kolarski. Po 3 minutach w butach do biegania, gotowy.
  Żywej duszy nie ma. Przestawiam Garmina na tryb biegowy, ruszam w stronę tężni, aby powtórzyć wieczorno-piątkową trasę, być może spotkać sarenkę która wieczór wcześniej przecinała naszą przebieżkę. Nogi mam jak z bliżej nieokreślonego materiału. Ale zaraz... w udach mam 60 km rowerowania przez 2 h i 15 minut (26km/h). Przez pierwsze 2 kilometry truchtania mam wrażenie jakbym został znieczulony od pasa w dół. Przez te znieczulenie przebijał jednak stłumiony ból wymieszany z zakwasami. Myślami uciekam w stronę muzyki. Ot paradoks, wyjechać dla odskoczni rzeczywistości, ćwiczyć dla odskoczni wyjazdu, uciekać w muzykę dla odskoczni ćwiczeń. Komu to jednak przeszkadza. Ból jest chwilowy. Radość też, ale duma jest wieczna, tylko matka natura była wietrzna :)
  W drodze pozdrawiam biegacza z klubu 'Łowcy Przygód Gołdap' przygotowującego się do Orlen Warsaw Marathon. Ból w nogach ustępuje, więc dociskam gaz do dechy lecę 4:15 min/km. Ufff ostatnia prosta po nawrotce, widzę tężnie. Wyszło 10 km po 4:18 min/km. Zatrzymuję się, upamiętniając ten moment:

Zdjęcie po 60 km roweru i 10 km biegu
  Jest już po wszystkim... Leżę na łóżku, po prysznicu, wciąłem dwie czekolady. Patrzę na wskazania zegarka - 2700 kcal na kółkach + 900 kcal na nogach. Obiad. Wymiana przeżyć, jesteśmy trochę przytłumieni, jednak trudno się dziwić. Po obiedzie drzemka, następnie basen. Po wejściu do wody kilka długości. Patrzę jak Nadaktywni przecinają taflę wody jak delfiny. Dotrzymuję kroku, jednak zaraz łapią mnie skurcze i wskakuje do jacuzzi. Tutaj czuję się już błogo jakbym znalazł się w orzeźwiającej, wybawiającej wręcz Oazie na środku pustyni. Wieczorem jeszcze udajemy się na pizze. Do tego zestawu dokładam piwko, później jeszcze drugie, w ośrodku. Jest w nas endorfinowa iskra, gaśnie jednak stopniowo, z nadejściem północy, rano bowiem czeka powtórka z rozrywki, tyle że bez biegania.
 Niedziela, godzina 9:30 deja-vu. Jedziemy. Jest ciężko, nogi obolałe, zakwaszone. Korzystam z mocy grupy. W 1/4 drogi mamy zjazd na most w Stańczykach. Ku mojemu rozczarowaniu jednak drogą gruntową, więc pomimo jednego kilometra odpuszczamy sobie przystanek w tym miejscu. Szkoda, bo wyobraźnia karmiona widokami chce więcej, w miarę jedzenia. Dalsze odcinki były odkryte. Wiatr boczny drażnił niesamowicie jednak starałem się o tym nie myśleć. Górki dawały porządnie w kość, aż nagle... Zjazd!! Wszyscy lecimy ile fabryka w nogach dała. Najpierw wioseczka, a po ostrym skręcie spora serpentyna. I tutaj widać możliwość roweru szosowego.     Adrenalina buzuje, długi zjazd pocięty ostrymi skrętami, w które wchodzi się przy prędkościach o jakich na MTB można pomarzyć. Czuję się jak w innym świecie, rollercoaster wśród dziewiczej przyrody. Ten właśnie fragment zapamiętałem najbardziej z całego wyjazdu. Poczułem wolność. Radość i prawdziwą swobodę. Liczyła się chwila ta tutaj i teraz. Ja, zmieniające się widoki, pęd, dynamika, którą dyktowała siła moich nóg. Gdy obejrzałem się za plecy po zjeździe ujrzałem widok - przypominający okręcony lukrem kopiec, z którego wierzchołka zjechałem, takie małe wooow :)
  Dobitka do 30 km. STOP. Nogi odmawiają powoli posłuszeństwa. Pora wracać. Tutaj wszyscy z kolejnymi kilometrami się rozdzielamy. I po chwili jadę już sam. Zaczyna mi się dłużyć, brakować obecności reszty grupy. Kilometry przemierzam wooolno, leniwie, momentami jak za karę. Myślę jednak - zaraz Gołdap, jeszcze kilka km, będzie dobrze.. Jednak kolejne miasteczka, wioseczki tylko mnie oddalały od tego wrażenia i pozytywnego wkręcenia. Dogania mnie ktoś, ze zmęczenia nie rozpoznaję jednak, staram się gonić, ale znika mi z horyzontu. Zaczynam się zastanawiać, czy pojechałem dobrze, czy zboczyłem z trasy... UFF tabliczka w stronę ośrodka! Hurra! Zakręcone 60 km!
  Zimny prysznic, szybka regeneracja, krótka drzemka. Ruszamy na obiad, kierunek - Matrioszka.
 Placek chłopski został wchłonięty szybciej niż pojawił się przede mną na stole.

Dodaj napis
 Podsumowując:
Spaliłem ponad 7000 kcal w niecałe 40 godzin. Mimo wyczerpania, nie odczułem tak tego wysiłku. Warto było spędzić te dwa intensywne dni w gronie pozytywnych ludzi i mimo tego pędu jaki towarzyszył w trakcie wyjazdu, zatrzymuję się tu na blogu aby utrwalić te przeżycia, które przebijały się przeze mnie przez cały ten czas. Jeśli macie okazję wyjazdu z trenującą grupą zapaleńców czy triathlonu, czy biegania to szczerze polecam. Zawsze bowiem towarzyszy nam głos w głowie który mówi: 'Nie mam czasu' 'Nie mam chęci' 'Nie mam funduszy'.

    Dla chcącego nic trudnego. Głos w głowie będzie zawsze, bo nie chce wypuścić nas z rutyny codzienności, tego co znane, dlatego warto zrobić ten krok aby kiedyś móc z uśmiechem wspominać ulotne chwile, których nikt za nas nie przeżyje...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz