--- Obóz sportowy w Gołdapii - 22.04 - 24.04 - wraz ze Stowarzyszeniem Nadaktywni ---
To
jeden z moich głównych elementów przygotowań do najważniejszych startów w sezonie - MP w
Triathlonie w Suszu (sprint), oraz 1/8 IM w Szczecinie (3.07). A w
przypadku reszty Nadaktywnych - zawodów z cyklu Elemental Triathlon Series.
Moje
założenie na ten rok podczas obozu, było proste, aby się nie zajechać i
nie dać się podpalić szaleńczej jeździe w grupie, tak jak to miało miejsce w zeszłym sezonie. O ile bieganie to moja
'koronna' dyscyplina, tak na rowerze, czy basenie nie chciałem się zniszczyć, ani sponiewierać do stopnia odruchu wymiotnego... jak
to wyszło? Jak minęło kilka dni w rejonie pierwotnych Mazur, jedynej na Mazurach miejscowości uzdrowiskowej, strefy
przygranicznej, biegunu zimna, w miejscu nieopodal tężni, wieży
ciśnień, historycznej stacji dowództwa Luftwaffe ukrytej w pobliskim
lesie :)?
Zapraszam do lektury!
Dzień I piątek:
Zakładka... rower + bieg -
najpierw - 40 km rowerem (tempo ok. 29 km/h). Kilkakrotnie zmienialiśmy
decyzję idziemy na basen - rower- basen - rower... Padało-wiało-padało, aż w końcu pogoda
dała spokój burzom emocji i wygrał szanowny jednoślad.
Jazda po krętych bezkresach przygranicznych Mazur dawała nam się we znaki.
Jazda po krętych bezkresach przygranicznych Mazur dawała nam się we znaki.
Najpierw
wypełzało słońce, co wprawiało wszystkich w pozytywny nastrój, a po
chwili wracał deszcz, który przechodził w grad, fundując naszym twarzom
peeling gruboziarnisty. Odskocznią od mało przyjaznej aury były piękne
widoki nie zmąconej przemysłem mazurskiej krainy. Górki przeplatane
jeziorami* zjazdami, innym razem miasteczka, gdzie zatrzymał się czas, a
które pozostały w swej niezachwianej pierwotnej formie. Kierowcy,
przepuszczający rowerzystów, pieszych, na każdym niemal skrzyżowaniu
(!), to zwracało uwagę.
Po
20 km, wraz z kilkoma chłopakami zrobiliśmy nawrotkę do bazy - część
miała dość pogody, część miała w planie ponad 100 km (!) kręcenia w
okolice Wiżajn (podobno polski biegun zimna), jeszcze inni, jak ja
skupiali się na krótszych odcinkach, którzy przygotowują się do triathlonu na dystansie sprinterskim, czy olimpijskim.
Nawrotka na półmetku trasy rowerowej, przerodziła się z relaksującej jazdy w pierwszą stronę, w walkę z atakującymi zakwasami, które ze zmęczenia zalewały
uda, łydki i wszędzie tam, gdzie pracują mięśnie podczas wysiłku, a
o których nie miało się wcześniej pojęcia, ani z cytatów kartek z kalendarza, ani z podręcznika anatomii. Po tej wymagającej zagryzienia żuchwy przejażdżce trening dokończyłem
6-oma kilometrami biegu.
Pływalnia
- mieszcząca się w powojennych budynkach, hangarach, co ciekawe blisko
centrum Gołdapii. Nasz 18 osobowy skład zajął niemal wszystkie tory, robiąc
nie małe zamieszanie w wodzie - było widać efekty poniedziałkowych treningów pływackich z trenerem Marcinem i Bartkiem -
wszyscy ładnie kręcili kraulem. Co bardziej jako anegdota, spotkało się z aprobatą dowodzącego basenem portiera,
który stwierdził, iż 'przyjemnością jest oglądanie tak pływającej
drużyny.' Żeby nie było, że to tylko mój wymysł, powołuję się na potwierdzone świadkami źródło! :)
Menu na kolację: pizza 42 cm, skonsumowana samodzielnie, zupka chmielowa dobrze schłodzona na deser.
Menu na kolację: pizza 42 cm, skonsumowana samodzielnie, zupka chmielowa dobrze schłodzona na deser.
Dzień II sobota:
Pobudka, pobudka, godzina odpoczynku po śniadaniu i dalej rzeźbimy to co zaczęliśmy wczoraj!
W moim przypadku - zakładka podejście drugie. 40 km rower (tempo 30 km/h). Słoneczko, wiaterek, widoczki. Ok, nie rozdrabniam się tak już, bo piź**iło jak w kieleckim. Powtórzę się lub nie, jednak, trening w grupie czyni cuda. Trzymanie się 'koła' czyli złapanie partnera/grupy działa zbawiennie na sfatygowane nogi. Gdzieś z głębi rozpala się na nowo chęć do zrobienia treningu, a przebłyski z cyklu 'odpuść sobie zrelaksuj się...' nie mają tu miejsca. Od początku jedziemy mocno trzymając tempo. Pogoda jest łaskawsza, to i noga 'lepiej podaje'.
Po rowerze przybijam pionę z Rafałem, teraz nadchodzi czas biegu - w grafiku mam BNP - Bieg z Narastającą Prędkością z szczęśliwym numerkiem 9 km.
Zaczynam misję, od tempa 4:30 min/km, z ostatnimi kilometrami w trupa, na pogrzebanie wszystkich podziałów stref tętna. O tyle dobrze, że pętla, gdzie 'truchtaliśmy' była nieco zakryta od wiatru i mieszana, z lekkimi górkami, jak i odcinkami z kostki brukowej. W mojej teorii pozwala to zróżnicować czucie nóg na różnych nawierzchniach, a także zaskoczyć mięśnie, które inaczej pracują na miękkim, inaczej na twardym, co procentuje na zawodach. Końcówka treningu to tempo godne otwarcia sklepu i czołówki biegnącej na wyprzedaże Black Friday, z tym, że bez pozycji Małysza wychodzącego z progu :)
Co było dalej?
Dalej było powitanie w umówionym punkcie końca trasy z grupką Nadaktywnych, którzy już dopięli bieg. Zmęczeni, poturbowani, szczęśliwi - ale zaraz, kto powiedział, że wytrzymałościowcy są normalni? ;-)
To był półmetek obozu, a ja już myślami byłem przy ciepłym obiadku, zimnym piwku, przeskakiwałem też fantazjami do kolacji, gdzie wracał w błogich wspomnieniach placek po Węgiersku z zeszłego roku :) Co poradzić, jak się jest entuzjastą życia, który podejmuje nieustanne próby przebijania się przez szarą rzeczywistość, dorzucając do niego pieprzu ostrymi treningami, i słodząc dobrym jedzeniem? Nic, powtarzać ten rytuał dalej!
Zanim te wszystkie przyjemności nadejdą czekał jeszcze basen, sauna, jacuzzi. Bartek jako naczelny ekipy, wypływany delfin, dyrygował naszą pływacką rutyną tego dnia i to co zalecał, pływaliśmy. No prawie, z Darkiem na torze obok, dzieliliśmy to na pół, tylko cicho (pewnie Bartek się nie dowie ;) czyli zamiast 6x50 m z przyspieszeniem było 3x50 itd.
Na basenie magia kolektywu również zrobiła swoje, bo po dwóch zakładkach rowerowo-biegowych sądziłem, że wybiję z głowy dalsze zadawanie sobie bólu. Nic bardziej mylnego. Pływanie poszło lepiej niż oczekiwałem. Po tym kolejnym docieraniu formy, skończywszy trening, moje wprawne oko, niczym wędrowca na pustynii, upolowało oazę - jacuzzi, pełne bulgoczącej wody, zapraszającej na hydromasaż, jakby z wielkim napisem, rodem z kasyna na granicy stanu Kalifornii i Arizony.
Skorzystałem z zaproszenia, w myślach będąc wdzięcznym za tą chwilę. Czekała na mnie tam przecież studnia zasłużonego relaksu! Tylko gdzie są drinki, gdzie... Wtedy z drugiego końca basenu rozległ się dźwięk syreny alarmowej >>>> uśpieni ratownicy poderwali się niczym czujne żaby ze strumykowego kamienia - podążając gęsiego w stronę sauny. 'O ch.. tu chodzi'? *cholerę - pomyślałem.
Przez przypadek, albo i nie, ktoś z naszych pociągnął za dźwignię wzywającą pomoc. Myślał, że chodzi o wiadro z zimną wodą, albo rączkę autobusową, taką, dla pasażerów, jak w starych Jelczach komunikacji miejskiej. Wystarczyło tak pomyśleć, a już po chwili wybuchła afera, całe szczęście bez zbiórki komisji rządowej, sprawa wyciszona :)
Wieczorem podjechaliśmy, regeneracyjnie, na dwóch kółkach pod granicę rosyjską, położoną ok. 5 km od naszego ośrodka i niespodziewanie... nasza kilkunastoosobowa grupa, zaczęła robić testy prędkości na rondzie, ta beztroska zabawa na karuzeli trwała tylko kilka minut... obok zaparkowała cywilna Vectra z przyciemnionymi szbymi... I czego się teraz spodziewać? Pozdrowień od cywila! :)
Tak zakończyliśmy dzień, a wieczorem zawitaliśmy do restauracji Matrioszka, gdzie postanowiłem skonsumować podwójną porcję placka po węgiersku, żurku z jajkiem, deseru lodowego, oraz podwójnej nalewki zupki chmielowej - dobrze schłodzonej.
Jak się dyskusja rozkręcała, tak ustała, bo niedziela jako dzień III już za pasem, trzeba było wracać, regenerować siły na postawienie ostatniej kropki nad i planu treningowego. Zanim zmógł sen, jedna strona ustawiła na korytarzu w ośrodku krzesła debatując nad wyższością rowerów czasowych nad szosowymi itp. tematami natury zgodnej z przesłaniem obozu sportowego.
Część druga, a w tym ja, skierowała się w stronę tężni -
Tężnie to "Drewniana konstrukcja o długości 220 metrów i wysokości 8 metrów zasilana jest z podziemnego źródła z głębokości 646 m wodą o leczniczych właściwościach. Solanka spływając po gałązkach tarniny, pod wpływem słońca i wiatru wytwarza wokół mikroklimat o dużej zawartości jodu, bromu, magnezu, wapnia, potasu, sodu i fluoru. Skład gołdapskich wód jest szczególnie przydatny w leczeniu schorzeń górnych dróg oddechowych."
Jak piątek wraz z sobotą podzielił się pogodowo, tak w niedzielę, kieleckie (notka w akapicie wyżej:) przerodziło się w świętokrzyskie - brrr, zimno, wiatr... a tu czas iść na rower i nie ma zmiłuj?! Ale zaraz, mam tak odpuścić... Nie czuję się zbyt dobrze, dwa mocne dni wyjałowiły mnie, wymęczyły, a zeszło wieczorne ładowanie w tężniach, ani degustacja uzdrawiającej wody nie odniosło efektu w formie pobudzenia goniącego zająca jak w reklamie znanych baterii..
Tego dnia (od dawna tak nie miałem w sumie) postanowiłem odpuścić, a pobiegać, luzem, bez zegarka, bez gadżetów, w pobliskim lesie. Tak, biegliśmy sobie z Edytą i Jankiem mijając pewną posesję, gdzie na podwórku udomowiony łabędź degustował wodę z łazienkowej miski. Tym wesołym akcentem, stwierdziłem, że wszystko dookoła wraca do normy, pora wracać też do domu :)
W moim przypadku - zakładka podejście drugie. 40 km rower (tempo 30 km/h). Słoneczko, wiaterek, widoczki. Ok, nie rozdrabniam się tak już, bo piź**iło jak w kieleckim. Powtórzę się lub nie, jednak, trening w grupie czyni cuda. Trzymanie się 'koła' czyli złapanie partnera/grupy działa zbawiennie na sfatygowane nogi. Gdzieś z głębi rozpala się na nowo chęć do zrobienia treningu, a przebłyski z cyklu 'odpuść sobie zrelaksuj się...' nie mają tu miejsca. Od początku jedziemy mocno trzymając tempo. Pogoda jest łaskawsza, to i noga 'lepiej podaje'.
Mazury, cud natury. |
Zaczynam misję, od tempa 4:30 min/km, z ostatnimi kilometrami w trupa, na pogrzebanie wszystkich podziałów stref tętna. O tyle dobrze, że pętla, gdzie 'truchtaliśmy' była nieco zakryta od wiatru i mieszana, z lekkimi górkami, jak i odcinkami z kostki brukowej. W mojej teorii pozwala to zróżnicować czucie nóg na różnych nawierzchniach, a także zaskoczyć mięśnie, które inaczej pracują na miękkim, inaczej na twardym, co procentuje na zawodach. Końcówka treningu to tempo godne otwarcia sklepu i czołówki biegnącej na wyprzedaże Black Friday, z tym, że bez pozycji Małysza wychodzącego z progu :)
Co było dalej?
Dalej było powitanie w umówionym punkcie końca trasy z grupką Nadaktywnych, którzy już dopięli bieg. Zmęczeni, poturbowani, szczęśliwi - ale zaraz, kto powiedział, że wytrzymałościowcy są normalni? ;-)
To był półmetek obozu, a ja już myślami byłem przy ciepłym obiadku, zimnym piwku, przeskakiwałem też fantazjami do kolacji, gdzie wracał w błogich wspomnieniach placek po Węgiersku z zeszłego roku :) Co poradzić, jak się jest entuzjastą życia, który podejmuje nieustanne próby przebijania się przez szarą rzeczywistość, dorzucając do niego pieprzu ostrymi treningami, i słodząc dobrym jedzeniem? Nic, powtarzać ten rytuał dalej!
Zanim te wszystkie przyjemności nadejdą czekał jeszcze basen, sauna, jacuzzi. Bartek jako naczelny ekipy, wypływany delfin, dyrygował naszą pływacką rutyną tego dnia i to co zalecał, pływaliśmy. No prawie, z Darkiem na torze obok, dzieliliśmy to na pół, tylko cicho (pewnie Bartek się nie dowie ;) czyli zamiast 6x50 m z przyspieszeniem było 3x50 itd.
Na basenie magia kolektywu również zrobiła swoje, bo po dwóch zakładkach rowerowo-biegowych sądziłem, że wybiję z głowy dalsze zadawanie sobie bólu. Nic bardziej mylnego. Pływanie poszło lepiej niż oczekiwałem. Po tym kolejnym docieraniu formy, skończywszy trening, moje wprawne oko, niczym wędrowca na pustynii, upolowało oazę - jacuzzi, pełne bulgoczącej wody, zapraszającej na hydromasaż, jakby z wielkim napisem, rodem z kasyna na granicy stanu Kalifornii i Arizony.
Skorzystałem z zaproszenia, w myślach będąc wdzięcznym za tą chwilę. Czekała na mnie tam przecież studnia zasłużonego relaksu! Tylko gdzie są drinki, gdzie... Wtedy z drugiego końca basenu rozległ się dźwięk syreny alarmowej >>>> uśpieni ratownicy poderwali się niczym czujne żaby ze strumykowego kamienia - podążając gęsiego w stronę sauny. 'O ch.. tu chodzi'? *cholerę - pomyślałem.
Przez przypadek, albo i nie, ktoś z naszych pociągnął za dźwignię wzywającą pomoc. Myślał, że chodzi o wiadro z zimną wodą, albo rączkę autobusową, taką, dla pasażerów, jak w starych Jelczach komunikacji miejskiej. Wystarczyło tak pomyśleć, a już po chwili wybuchła afera, całe szczęście bez zbiórki komisji rządowej, sprawa wyciszona :)
Wieczorem podjechaliśmy, regeneracyjnie, na dwóch kółkach pod granicę rosyjską, położoną ok. 5 km od naszego ośrodka i niespodziewanie... nasza kilkunastoosobowa grupa, zaczęła robić testy prędkości na rondzie, ta beztroska zabawa na karuzeli trwała tylko kilka minut... obok zaparkowała cywilna Vectra z przyciemnionymi szbymi... I czego się teraz spodziewać? Pozdrowień od cywila! :)
Tak zakończyliśmy dzień, a wieczorem zawitaliśmy do restauracji Matrioszka, gdzie postanowiłem skonsumować podwójną porcję placka po węgiersku, żurku z jajkiem, deseru lodowego, oraz podwójnej nalewki zupki chmielowej - dobrze schłodzonej.
Jak się dyskusja rozkręcała, tak ustała, bo niedziela jako dzień III już za pasem, trzeba było wracać, regenerować siły na postawienie ostatniej kropki nad i planu treningowego. Zanim zmógł sen, jedna strona ustawiła na korytarzu w ośrodku krzesła debatując nad wyższością rowerów czasowych nad szosowymi itp. tematami natury zgodnej z przesłaniem obozu sportowego.
Część druga, a w tym ja, skierowała się w stronę tężni -
Tężnie to "Drewniana konstrukcja o długości 220 metrów i wysokości 8 metrów zasilana jest z podziemnego źródła z głębokości 646 m wodą o leczniczych właściwościach. Solanka spływając po gałązkach tarniny, pod wpływem słońca i wiatru wytwarza wokół mikroklimat o dużej zawartości jodu, bromu, magnezu, wapnia, potasu, sodu i fluoru. Skład gołdapskich wód jest szczególnie przydatny w leczeniu schorzeń górnych dróg oddechowych."
Przy Tężniach, rozstawiam pochodnie motywacji :) |
Dzień III niedziela:
Tego dnia (od dawna tak nie miałem w sumie) postanowiłem odpuścić, a pobiegać, luzem, bez zegarka, bez gadżetów, w pobliskim lesie. Tak, biegliśmy sobie z Edytą i Jankiem mijając pewną posesję, gdzie na podwórku udomowiony łabędź degustował wodę z łazienkowej miski. Tym wesołym akcentem, stwierdziłem, że wszystko dookoła wraca do normy, pora wracać też do domu :)
Do zobaczenia za rok! :)
*którym zapewne przestano nadawać nazwy, z racji ich nieskończoności...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz