środa, 8 października 2014

'Przybyli ułani pod okienko...' II Bieg Ułanów 10 km

  Z historia zawsze miałem pod górkę. Najważniejsze daty pamiętałem, te mniej ważne zapominałem, ciekawostki kodowałem. Historia była, a jej znajomość wpływu na teraźniejszość zbytniego nie ma. Po co więc zapamiętywać co było wstecz. Jeden powie to składnik tradycji, inny: kultura i jej znajomość to podstawa. Skupiając się na tym co tu i teraz, moim zdaniem warto jednak czasem zagłębić się jak to było kiedyś aby mieć orientacje w czasoprzestrzeni i osi czasu na której aktualnie jesteśmy. Taką okazją był Bieg Ułanów i Marynarzy poległych w 1920 r. Tereny w okolicach Ostrołęki, były obszarami, gdzie miały miejsce starcia w których to brały udział wspomniane jednostki, które walczyły za nasz kraj. Bieg Ułanów i jego II edycję zorganizowano w celu upamiętnienia tamtego okresu.
  Bieg kameralny - startowało 118 osób. Co wobec Biegnij Warszawo w tym terminie jest liczbą prawie 100 krotnie mniejszą. Ta impreza miała jednak swój urok, a co się na to składało opowiem w dalszej części. Dystans: 10 km, atest PZLA, cel - walka o życiówkę!


  Życiówki, życiówkami, chce się je ciągle bić i stawiać kolejne cele. Celem na ten dzień tj 5.10.2014 było złamanie 39 minut. Białystok Biega 2014 to był bieg z kryzysem w trakcie, który musiałem zwalczyć. Tego dnia cel był jeden, a obaw żadnych, po prostu przyjechałem tu po swoje. Gdzieś w myślach krążyła chęć zawalczenia o 3 miejsce w kat wiekowej. Co porównując wyniki z zeszłego roku pozwalało mieć niebezpodstawne nadzieje.


   Biuro zawodów ulokowane w Zielonym Zakątku - przypominało nieco te z Półmaratonu Ełckiego - otoczone zielenią, stawami, rozległymi łąkami. Panował tu ciekawy klimat i chciało się oddychać tym miejscem pełną piersią. Wszystko jednak co dookoła szybko schodziło na bok, po odprawie w Biurze Zawodów, trzeba było zająć się rozgrzewką. Byłem skupiony, ale mocno bojowego nastawienia jakby brakowało. Ze spokojem truchtałem, polną ścieżką mijając innych rozgrzewkowiczów. Jest w tym coś magicznego bo takie momenty same uwalniają motywacyjne pokłady i nogi budzą się do żwawszego rytmu. Start ulokowany na wylocie miejscowości Susk Stary, znajdował się ok 200 m. od Biura Zawodów. Gdy już wszyscy byli skoncentrowani jak owoce w najwyższej klasy konfiturach spiker ogłosił że start będzie miał 15 minutowy poślizg. I tak do godziny 11 można było dodać kwadrans na dodatkową porcję truchtu.
   Wszyscy zbierają się już przy linii startowej, trwa odliczanie minut, sekund. Jak zwykle fale mózgowe wchodzą tu na inny poziom, jak czarny i biały - biegacz i rytm, tempo i meta. Liczą się tylko te wartości. START!


   Tłoku nie ma najmniejszego, bowiem wszyscy staropolską tradycją gonią jak szpaki po czereśnie, chcąc zdobyć jak najwięcej luzu wokół siebie. Czołówka szybko odskakuje do przodu. Przez chwilę rozmawiam z żoną biegającego nauczyciela (para z Wydmin - miejscowości słynącej z wielu dobrych biegaczy), która pyta mnie czy nie powinienem biec na 40 minut? - Tak, ale czy Ci obok nas nie powinni biec na 36? Szybkość początkowa była zawrotna. Chwilę później Ci na przedzie, jakby mieli odcięte zasilanie od płuc, gdyż zacząłem ich mijać z regularnością slalomowych tyczek.


   Początek miałem ciężki, wydawało mi się że rozgrzewka była aż zanadto dokładna, forma też zapowiadała że będzie dobrze. Czułem jednak, że czegoś tu brakuje, a nogi zdają się być ciężkie jak z ołowiu. Po pierwszych 2 kilometrach międzyczasy wskazywały lekko poniżej czterech minut. Trasa, 100 % asfaltu, początkowo prowadziła lekko pod górkę, na otwartym terenie. Na szczęście tego dnia nie było wiatru, więc można było swobodnie trzymać tempo bez walki z żywiołem. Stawka z przodu rozrzedza się coraz bardziej, widać podzielone grupki biegaczy, tak jakby jedni pędzili na równe 40 minut, a inni 30 s szybciej. Doganiam do tych drugich, po czym gonię dalej, pędząc do kolejnej grupki.
   Przed sobą mamy miejscowość w której większość mieszkańców była najwyraźniej skupiona na oglądaniu sobotniej powtórki familiady, gdyż na ulicach panowały pustki (może to domowa, mentalna mobilizacja przed poniedziałkową promocją w Lidlu?), w każdym razie jednak był to ciekawy obraz. Po chwili dźwięk płynącej w słuchawkach muzyki przełamał donośny tętent koni. Ułani na wierzchowcach towarzyszyli biegaczom niczym kamery prowadzone na obwodach bieżni lekkoatletycznych. Dawało to mocnego kopa motywacyjnego, gdyż znowu odezwała się moja skłonność do rwania tempa. Widok Ułanów pozwalał jakby oderwać się od szalejącego tętna i na chwilę wyłączyć od samego biegu.


   Mam już półmetek, w oddali widzę grupkę 4 biegaczy, są przede mną jakieś 400 m. Biegną bardzo równo, więc moim celem jest dogonienie ich w okolicach mety. Udaje mi się to już na punkcie nawadniania - w okolicach 6 kilometra. Trasa, patrząc z lotu ptaka przypominała łezkę i ta część biegu wiodła ku jej zamknięciu - do mety bowiem pozostało niecałe cztery tysiączki.
  Przede mną zrobiło się pusto. Za plecami słyszę znowu galop Ułanów. wbiegają na rozległą polanę położoną obok drogi po której biegnę. Gdybym w tym momencie miał aparat, zrobiłbym zdjęcie miesiąca mojego zbioru. Ułani, pędzący po polanie, rozpościerającej się aż po horyzont, niebo, lekko pokryte mieszanymi formacjami chmur, przełamane promieniami jesiennego słońca. Dawało to bajkowy obrazek, jakbym się przeniósł w czas, gdy Ułani walczyli na tych terenach. Rzeczywistość zawodów po tym odpływie fantazji szybko sprowadza mnie na ziemię. Wibracja zegarka przypomina o siódmym kilometrze. A skan widoku przede mną potwierdza obecność kolejnego biegacza.


   Do mety pozostało niewiele, spinam tempo coraz mocniej. Mam pewność że życiówka, po raz kolejny jest w moim zasięgu i jestem w stanie dzisiaj to potwierdzić. Na zegarku 3:45 min. Po mocnym półmetku pojawia się wątpliwość czy podołam do końca. Biegacz przede mną ciągnie mnie do przodu jak byka za rogi. O dziwo ten przewodnik zaczyna lekko słabnąć. A ja jak wyostrzony zmysłami drapieżny orzeł zaczynam atak. Trasa po za długim zakolem i lekkimi wirażami była w większości prosta, chciało się więc biec jeszcze szybciej. Już ostatni kilometr!
   Złapałem widzianego z oddali biegacza, a wyprzedzając go dostałem jakby dodatkowej mocy silnika. Kolejny zakręt, a przede mną już meta! Meta wyglądała jak schowana pod promieniami oślepiającego słońca pustynna Oaza. Niby tak blisko a tak daleko. Biegnę prawie sprintem, ale ostatkami logiki jeszcze się hamuję. A co tam! Ostatnie pół km to już pogoń pędziwiatra za jeszcze szybszą życiówką i...
   Wpadam na metę! Na wskaźniku czas 38 minut i 20 sekund!

Medal już w garści, a w tle Biuro Zawodów - Zielony Zakątek.
   Życiówka o jakiej nie śniłem stała się faktem. Spiker wyczytuje "Hubert.... Na mecie". Przy tętnie na poziomie 100 % zachowując przytomność umysłu, zwracam na to uwagę... i po chwili w głośnikach wybrzmiewa właściwe imię... numeru 53 :)