niedziela, 16 listopada 2014

Flaga płynąca ulicami stolicy - relacja z XXVI Bieg Niepodległości w Warszawie

  5:00 pobudka. Nie wstaję, nie jadę, nie chce mi się. 5:10 uaktywnia się funkcja drzemki i pobudka na bis. Wstaję! Albo może jeszcze poleżę... 5:20 alarm dzwoni znów, nie chcę z nim rozmawiać.. Wstaję. I jadę. 6:30 wsiadam w busa ubrany w termoaktywny uniform biegacza. A spojrzenie pasażerów na pełnym pokładzie wymownie wskazywało na odmienność mojego ubioru.
  Wyjazd nieco się opóźnia z uwagi na legitymowanie przez policję kilku osób jadących na marsz niepodległości. Spotykam kolegę Maćka - trenera personalnego i tak trasa szybko i przyjemnie mija w rozmowie gdzie poruszamy wszystkie ważne tematy w obliczu świata i Polski. Konwersację przerywały ustawione co 40 km patrole niebieskich misiów. W dodatku trasa była pusta jakby znajdowała się gdzieś na pustkowiach przecinanych bieżnikami Hard Trucków. Co sprawiało, że momentami czułem się jakbym jechał w samo serce miasta okupowanego przez zewnętrzne siły zbrojne.


  Gdy moja stopa stanęła na placu przy Pałacu Kultury, a oko rozbiegło się po flagach powiewających na okolicznych budynkach otulonych pochmurną atmosferą dnia miałem wrażenie jakbym przeniósł się do innego świata. Skierowałem się w stronę Al. Jana Pawła. Jednak miałem do pokonania 5 km, więc postanowiłem część trasy pokonać tramwajem. Dokładnie to 2 przystanki... i pozostałe cztery kilosy to było biegowe ubijanie asfaltu w drodze do Biura Zawodów. Które dla mojego numeru startowego (numery od 8 do 15 tys.) mieściło się w galerii Arkadia. Po drodze dosłownie wszedłem w zalew złożony z setek biegaczy. Chwilę stoimy na światłach, ale ktoś urwał się z tego stopu i w tym momencie mundurowi kierujący ruchem mogli schować swoje kompetencje do kieszeni, sygnalizację świetlną uznać za kwiatek do kożucha, a pasy na jezdni płatkami kwiatka. Zmysł biegacza był ponad tym wszystkim. Umysły nastawione jednokierunkowo, którym przyświeca jeden cel - Biuro Zawodów - START.


  W galerii poszukuję miejsca depozytów. Przepytałem kilkanaście osób. Nikt nie wie co dzieje się. Najpierw skierowali mnie na parking, a były 3 poziomy, znalazłem się na najniższym i tam, pytając o kierunek złożenia swojego ekwipunku spotkałem się z reakcjami jak te na wjazd rosyjskich ciężarówek z pomocą humanitarną na terytorium Doniecka.
 W końcu trafiam tam gdzie trzeba. I pozostało się tylko rozgrzać, przygotować mięśnie na 45 minut wysiłku - taki trener zalecał mi ze względu na odnowioną kontuzję. Miałem się nie ścigać nie żyłować, nie sapać jak transsyberyjski parowiec po górkę na Uralu. Biec dla frajdy i zabawy. Po rozgrzewce wtapiam się w tłum tych, których celem jest podniesienie tętna równo o godzinie 11:11. Szukam swojej strefy startowej. Ten bieg jest pierwszym w Polsce, gdzie zakładane czasy są określone i pogrupowane, tak by nie wprowadzać chaosu i hamowania jednych przez drugich.


  Docelowo miałem się znaleźć w grupie poniżej 40 minut. Nawrót kontuzji pokrzyżował jednak plany, wypatruję więc zająca z balonikiem pow. 40 min i II strefy. Tu spotkałem Elizę z Białostockiej Sekty Biegaczy, zadeklarowała atak na 43 minuty. Uzgodniliśmy - biegniemy razem. Każda strefa czasowa i biegacze w niej umieszczeni czekali na wywołanie do podejścia do startu, każda grupa z osobnej alejki - przy skrzyżowaniu ulic Stawki i alei Jana Pawła II, podchodząc w strefę startu marszem. Był to ciekawy i dość nietypowy widok, coś w stylu pokojowo nastawionych demonstrantów zdrowego stylu życia:)


  Wywołani do startu maszerujemy, co spotkało się z dużym entuzjazmem ze strony spikera 'kilkaset biegaczy ze strefy na 40 minut, idą równo jak dobrze wyszkoleni żołnierze, krok za krokiem'.


  Jestem już z Elizą przed linią startową, zataranowaną przez drużynę futbolistów, tak aby żadnemu biegaczowi nie przyszło do głowy zrobić falstartu. Jedną stronę tworzą biegacze w bieli, drugą - w czerwieni, co sprytnie podpowiada ułożenie Polskiej flagi.

Marszałek Piłsudski też tam był!
  Ruszamy! Dycha przed nami, a wokół nas setki dopingujących i zagrzewających do walki. Niebo spowite chmurami zeszło jakby na drugi plan, na równi zastąpione promieniami stłumionego słońca. Mimo mojego sporego wzrostu, nie widzę przed sobą za wiele, horyzont głównie był zarezerwowany dla odcieni bieli i czerwieni poruszających się równomiernym tempem, przełamanych drapaczami chmur. Nagle robię unik, Pan w podeszłym wieku znalazł się prawie pod ostrzem moich nóg - z tego co zorientowałem się później był to najstarszy uczestnik - 87 latek startujący ze strefy poniżej 40 minut.


  Za nami już 3 kilometry biegu, wtedy słyszę dźwięk wózka. Obok mnie pojawił się gość biegnący z wózkiem dziecięcym - przybiłem mu pionę i wtedy przywitał nas spory podbieg na wiadukt. Tutaj z obu stron widać wyższe budynki, siedziby firm, 100 % klimat aglomeracji. Przywykłem do nieco innych widoków, startując w mniejszych biegach, czy na Mazurach. Miało to jednak swój urok, było inne i dzięki temu mogłem spojrzeć na ten bieg z innej strony - wielka impreza (najliczniejsza w Polsce) jakiej do tej pory nie doświadczyłem.

Pod górkę na pazurkach.
  Po minięciu wiaduktu zbiegamy, jegomość z wózkiem pędzi z pędem wózka, natchniony podbiegiem na którym prawie zostawił swe płuca. Ja teraz odczuwam brak podbiegów i 2 tygodniowy post biegowy. Wtedy nagle pojawia się po drugiej stronie alei lider wyścigu. Zawodnik KS Podlasie Białystok, prowadzony autem z tablicą czasową. Uwagę przykuwa też ilość obiektywów wymierzonych w biegaczy i nastroszonych niczym lufy armatnie.


  Chwilę zanim podążają coraz większe grupki. Podziałało to na mnie jak zimny prysznic i chcąc nie chcąc - podkręciłem swoje tempo. Początkowo mój zegarek wariował - nie mogłem złapać dokładnego dystansu i tempa (wskazywało 1:30 min/km). Kilku biegaczy miało podobnie, być może za duża ilość nadajników i konkurencyjność firm skłóciła pomiary :)
  Jestem na półmetku, nawrotka, nie czuję zmęczenia. Na zegarku mam 21 min i 10 s. Biegnie mi się dość dziwnie, bez zacięcia i skupienia znanego z Białystok Biega. Znany mi proces wyprzedzania uaktywnia się, kolejni zawodnicy zostają za moimi plecami. Po półmetku zwykle czuję się zrelaksowany i łapię drugi oddech tak jest też teraz, druga piątka i... jesteśmy na końcu tęczy :)


 Na chwilę zdejmuję słuchawki z muzyką, słyszę zewsząd GO GO GO! Jedziesz! Dajesz! Nie przestajesz! Donośny doping z każdej strony niczym nagłośnienie w kinie domowym.
   Doganiam Elizę, kontynuując łańcuszek dopingowania, motywuję ją do większej walki. Wbiegając powrotnie na wiadukt mijamy trenera Pawła od tego momentu podkręcając tempo z każdym krokiem. Czuję że mam sporo rezerwy, ale staram się walczyć i nie iść do przodu. Paradoksalnie kosztuje mnie to sporo sił. Osiem kilometrów za nami. A nad nami helikopter transmisyjny, śledzący biało-czerwoną falę biegaczy. Ciśnienie na ciśniecie daje o sobie znać i walczę nie z tym, żeby szybciej biec, a żeby biec dalej równo. Odwracam od tego uwagę dopingując dalej Elizę... I ostatni kilometr mówię do niej: Ciśniesz, ciśniesz! To tylko ostatnie 4 minuty!

W przerwie na reklamę relacji przedstawiam ręcznego rowerzystę :P
   Pozostał finisz... na który wkraczam ze stoickim spokojem. Nie robi to na mnie wrażenia... Cieszę się że Eliza łapie niezły czas pierwszy raz na atestowanej trasie i mam z tego radość większą niż ze swojego biegu :P Gdy jednak po chwili ludowo wystrojona wolontariuszka wręcza mi medal czuję dumę i zachwycenie jego projektem - jest to jeden z najładniejszych egzemplarzy w moim zbiorze.
 Szybko pędzę do depozytów aby uniknąć tłoku i wrócić na busa powrotnego...
Odbieram sms z wynikiem: Czas: 42:27 min. Miejsce Open: 916/12295 M-25-153 - nie tak źle jak na akcent treningowy :)

Medal w kształcie mapy Polski po odzyskaniu Niepodległości.
 Wracam biegiem jedząc banany i popijając napój izotoniczny, 5 km roztruchtania w drodze powrotnej zamkniętymi ulicami pod Pałac Kultury, aby wyrobić się na busa powrotnego. W międzyczasie wyciągam telefon nagrywając widok reszty biegnących do mety... zagęszczenie przypominało trochę widok pszczół lecących do ula po miód, ja już swoją garstkę miodu odebrałem :) Niestety ultra jakość HD spowodowana poruszeniem ręki nie pozwala na opublikowanie filmu.
 
Pamiątkowy screenshot pod Pałacem Kultury
  Tak oto spontaniczna wyprawa dobiegła końca dając mi solidny zastrzyk endorfin, wspomnień i radości z przełamania wkradającego się rozleniwienia i strefy komfortu, która podpowiadała mi abym odpuścił sobie wyjazd. Bo będzie tłocznie, bo będą korki, bo to i tamto. Gdy było już po wszystkim, nie czułem tego, że miałem nieprzespaną noc, nie czułem zmęczenia, atmosfera zawodów i satysfakcja wyrównała ten bilans z nawiązką :)

I krótko podsumowując:
+ pakiet startowy na bogato - koszulka, puzzle, projekt medalu
+ organizacja - mimo ogromu ludzi na medal
+ pomysł z formacją flagi
+ wyjątkowy klimat
- trasa - mogła być bardziej urozmaicona

sobota, 1 listopada 2014

Powrót do przeszłości - czyli jak to się zaczęło?

   'Na początku był chaos...'. Przedstawiam streszczone podsumowanie tego co za mną by patrzeć dalej co jeszcze czeka. I być może zmotywuję tych którzy poświęcą kilka bezpowrotnych chwil cennego czasu. Zapraszam na pokład i przedstawię wykład o tym jak z siłacza stałem się joggerem, a z joggera biegaczem i jak teraz na to patrzę.
   Był to październik 2012 r. miałem za sobą przeszło 8 lat trenowania na siłowni. Wylewania potów, robienia masy, siły, rzeźby, planów i innych eksperymentów z masą mięśniową (bez zbędnych dopalaczy żeby nie było). Zacząłem czuć głód za czymś czego do tej pory nie spróbowałem, za sportem którego nie miałem okazji doświadczyć. I tak pewnego dnia odpaliłem TV, a w niej transmisja z igrzysk 2012 w Londynie. Maratończycy z lekkością przemierzający ulice jednej z większych europejskich stolic. Twierdziłem wtedy że bieganie nie ma w sobie nic ciekawego, po za tym, że można wiele zwiedzić, doświadczyć i to o własnych nogach. I ten głos w głowie jakoś mnie zaintrygował... ale. Strefa komfortu była silna, a w myślach umocnione przekonanie 'w bieganiu nie byłem jakos nigdy super, ani mnie nie ciągnęło, ani nie byłem super szybki' radziłem sobie po prostu dość przyzwoicie. Ograniczała mnie myśl, że trzeba być szczupłym, że można uszkodzić kolana, że to nudne, że to po prostu męczące. A ja za wysiłek lubię mieć szybko widoczny efekt. Stopniowo zacząłem coraz częściej wychodzić na spacery. Brakowało mi dotlenienia, prowadziłem dość siedzący tryb życia. Zauważyłem już wtedy pierwsze oznaki lepszego samopoczucia i większej płynności jeśli chodzi o myśli, kreatywność. Jednak wymówek nadal miałem więcej niż plusów. Tzw. strefa komfortu o której często się mówi, trzymała mnie niczym łańcuch małego słonia, który dorósł i nie chce ruszyć się dalej. Jednocześnie zdałem sobie sprawę, że kiedyś, zapisując się na siłownię, byłem szczupakiem, szczuplutkim nie wierzącym w siebie. Szybko jednak zobaczyłem efekty. Tak już mam że to co robię, chce na maksa przyspieszyć. Pomyślałem więc, że jeśli wezmę się za siebie i zacznę biegać i będę wytrwały efekty przyjdą z czasem.
   I tak 25.10.2012 zamówiłem pierwsze buty do biegania, gdy wyjąłem je z kartonu i wrzuciłem na stopy czułem się jak uskrzydlony kangur, który może przemierzać tereny o których nie śnili  prehistoryczni aborygeni. Ważyłem wtedy ponad 100 kg. Pokicałem więc na siłkę i zrobiłem swoje pierwsze biegowe cardio na bieżni. Kilka minut marszu okupione sapaniem jak radziecka lokomotywa która ledwo trzyma się na torach, wymagały później porządnego serwisowania w taborze kolejowym o nazwie wanna wypełniona po brzegi kojącą letnią wodą. Gdy zakwasy ustąpiły i zniechęcenie odeszło na bok, szurałem już znowu na bieżni. Ratunkiem był teleodbiornik, który pozwalał przetrwać dłuuugie chwile truchtania. Bardziej wyglądało to na filtrację płuc. Dałem sobie za cel przebiegnięcie 10 km.i tak z tygodnia na tydzień zamiast więcej iść biegłem, zamiast maszerować, truchtałem. Przyszedł moment gdy pierwsze 7 km zamknąłem w czasie 45 minut. Prawie wtedy zemdlałem, a reszta dnia po treningu skończyły się na dogorywaniu i pójściu do łóżka i spaniu. Tak minęły moje pierwsze 2 miesiące. Później zaczęło iść lżej. Pierwsze ciężkie chwile i walka z oddechem, niecierpliwością, złością, żeby 'tylko ten trening już się skończył'. 'Zrobię te dziesięć kilosów i dam spokój z bieganiem'.
   Stało się tak, że trenowanie do przebiegnięcia pełnych 10 km w lutym 2013 roku przeniosłem z bieżni na betonową ulicę. W pełnym termoaktywnym rynsztunku, zakapturzony jak tybetański mnich pierwszy raz wybrałem się pobiegać. Śnieżny dywan, 3 kreski na plusie i moje biegówki. 'Jak tu dograć tempo gdy się biegnie po ulicy, to jest jakoś inaczej?'. Mimo całej tej prostoty jak na to teraz patrzę, wtedy czułem że to jest wielki dzień. Ubrać się i idealnie dograć wszystkie elementy biegowego stroju - musiałem mieć pewność, że wychodzę na zewnątrz mając przygotowanie, maksymalnie dbając o komfort zasapania się. Ku mojemu zaskoczeniu bieganie po śniegu było dość przyjemne dla nóg nie czułem tak wielkiego zmęczenia. Zrobiłem wtedy 8 km. Później przyszła upragniona dycha...
   Nim się spostrzegłem zrobiłem kilka 'dyszek'. Zacząłem łykać kolejne plany treningowe z 60 na 55 minut z 55 na 50 minut. I jak zwykle gdy za coś się zabieram, chcę widzieć szybki efekt, wkładając w to intensywny wysiłek. Wiosna pojawiła się perspektywa przebiegnięcia pierwszego Półmaratonu białostockiego. Wtedy byłem w stanie zrobić maks 13-14 km. Nie wyobrażałem sobie większego dystansu. Było to za moim horyzontem myślowym, czymś gdzie dojść mogą naprawdę nieliczni biegacze. STOP. 14 km dam radę, a jeszcze pół roku wcześniej myślałem, że bieganie nie jest dla mnie, że w ogóle się do tego nie nadaję. Nie byłem naiwny, każdy z nas ma ten głos w głowie, który blokuje przed podjęciem kroku, który może zmienić życie, nauczyć czegoś nowego sprawiając, że przekraczamy granice. I tak... zbliżał się czas Białystok Biega 2013. Już dawałem radę robić plan na 45 minut. Nie chciałem wychodzić z poczuciem tych samych rezultatów każdego tygodnia, tylko zaczęło się to przekuwać na robienie czasów, wyników. Efekty na siłce zeszły na bok. Pierwszy raz zacząłem czuć radość z biegania. Wzrosła świadomość moich możliwości, wiara w siebie. Treningi po których czułem się jak wytarta ścierka od piekarnika dawały mi powera. Wiedziałem, że stać mnie na więcej i więcej... Białystok Biega 2013 zrobiłem w 42 minuty i 15 sekund. Jeszcze rok wcześniej przebiegnięcie 3 km wydawało się dla mnie równoznaczne z przeszczepem płuc i przepustką na oddział Szpitala Klinicznego ze świeżą dostawą kroplówek. Poczułem adrenalinę, dreszczyk emocji, przed startem, w trakcie biegu emocje których nie doświadczyłem nigdy wcześniej. A na mecie... dumę i potęgę endorfin rozsadzających mnie od środka. gdy następnego dnia rano leczyłem zakwasy pojawił się kolejny cel na horyzoncie - przebiegnę Maraton. I tak odpaliłem mapę Polski. Dawno nigdzie nie podróżowałem więc myśl oczywista 'wybrałbym się gdzieś'. Padło na Toruń, od którego z kolei zaczęła się przygoda z pisaniem bloga. Relacja tu: W 31 dni od 10 km Białystok Biega do Maratonu Toruńskiego
  I tak później przyszła pora na Półmaraton Mikołajów w Toruniu, poprzedzony Biegiem Niepodległości w Białymstoku, I Krakowski Bieg Świetlików... a następnie:

I Bieg Konstytucji Supraśl 9.5 km,
II Białystok Półmaraton, 
Olecka Trzynastka,
II Bieg Konopielki 10 km,
II Krakowski Bieg Świetlików 'na bis' 10 km,
Bieg o Perłę Jeziora Narie 33 km,
Półmaraton Ełcki,
Białystok Biega 2014 10 km,
II Bieg Ułanów k. Ostrołęki.

+ 5 odcinków w których to obiegałem tereny nad Mazurskimi Jeziorami:
Jezioro Dreństwo
Jezioro Olecko
Jezioro Narie
Jezioro Białe
Jezioro Studzieniczne


   Moja przygoda trwa dalej, medale na półce dają radość i satysfakcję z tego, że robię to 'coś' dla siebie. Bieganie którego kiedyś nie lubiłem, stało się moją pasją, częścią życia, której brak jest dla mnie ciężki zniesienia o czym pisałem w temacie ITBS - najczęstsza kontuzja wśród biegaczy. Uzależnienia bywają mniej lub bardziej zdrowe, zamiast wpadać w wir korzystania z używek, wpadłem w wir naturalnego wyzwalania endorfin. Tym bardziej cennego, że sam mogę dozować dawkę. A na końcu mieć satysfakcję. Czy z przełamania samego siebie na treningu, czy ukończenia kolejnych zawodów, a przy okazji poznania nowych ciekawych miejsc i zawarcia znajomości. Teraz wracam na siłownie, za którą się stęskniłem. Pisałem o tym też, co lepsze Zdrowy byk czy chudy kogut. Ja mam tak, że lubię i jedno i drugie i chyba tak zostanie, że będę starał się to łączyć, tak żeby rybki dobrze czuły się w akwarium. Niezależnie od tego co pomyślą o bieganiu jedni czy o siłowni drudzy :) Wniosek mam taki, że każda pasja jest dobra, jeśli jest Twoja. Ocenianie jej pod kątem frajdy, czy zasadności osobom z zewnątrz przychodzi najłatwiej kiedy sami tego nie doświadczyli (z czym nie raz się spotkałem). Nauczyłem się też, że to co wczoraj wydawało się abstrakcją, dzisiaj może być faktem (aktualna życiówka 38:20 min na 10 km). Kwestia wiary, dyscypliny i wytrwałości.
   Wyprzedzając pytania o sens startowania w zawodach, kiedy ich nie wygrywam. Nie trzeba być najlepszym, żeby czuć się najlepiej w byciu z tym co się lubi czerpiąc jak najwięcej. Bieganie mimo całej swej prostoty ma mnóstwo uroków. Jednym z najważniejszych jest możliwość wzmocnienia w sobie tej wewnętrznej siły, której trzeba najbardziej gdy zdarzy się iść pod górkę ;) Pozostałe będę odkrywał dalej. Pozdrowienia, do usłyszenia.